Miasto leżące nad Bałtykiem jeszcze
spało. Pierwsze promienie letniego słońca oświetliły Bazylikę Mariacką,
wpadając do środka przez ogromne witraże. Ulica Mariacka również z radością
powitała poranek. Długą alejkę z obu stron otoczono pięknymi kamieniczkami
w malowniczych kolorach. W większości okien wciąż można było dostrzec żaluzje.
Początek wakacji był obiecujący dla plażowiczów – już od połowy czerwca słońce
ogrzewało zimne fale, obijające się o brzeg, a także o gdańskie molo, na którego
końcu stała wtedy mała dziewczynka.
Wyglądała na niepozorne jedenaście lat,
może dwanaście. Wszystko przez jej okrągłą twarz dziecka ogorzałą od słońca a
także burzę grubych, ciemnych loków, które tworzyły na jej głowie artystyczny
nieład. Ciemnoniebieskie oczy, okolone czarnymi rzęsami zachłannie pochłaniały
widok poranka, witającego Gdańsk ciepłymi promieniami i niebieskim niebem. Krzyk mew wprawił piętnastolatkę w jeszcze
lepszy humor niż ten, z jakim wyczekiwała tego dnia. Nie mogła się doczekać, aż
na niebie ujrzy jej sowę, brązowego puszczyka imieniem Mersi.
Dziewczyna podciągnęła sprane dżinsy,
specjalnie skracane przez jej matkę, opuściła niżej czerwoną bluzkę, odwróciła
się tyłem do morza i puściła biegiem w stronę miasta. Miała nadzieję zdążyć na
jej codzienną podwózkę w postaci samochodu ulubionego sprzedawcy rogalików,
który jechał w stronę ulicy Mariackiej, by na Placu rozpocząć dzień od świeżych
wypieków. Spotykali się zawsze na skrzyżowaniu alei Jana Pawła II i Czarnego
Dworu. Miała do przebiegnięcia niecały kilometr, co - jak sprawdziła - zajmowało jej średnio siedem minut.
Miarowy rytm, wybijany przez jej
trampki, niósł się po całym molo. Dziewczyna już po chwili biegła aleją Jana
Pawła, mijając pierwszych ludzi ciągnących w stronę plaży. Niektórzy obracali
się za nią ze zdziwieniem, jednak większość, czyli stali mieszkańcy, witali ją
uśmiechem. Jej poranną przebieżkę można było zaliczyć do ich zwyczajów, gdyż
robiła to przez okrągły rok.
„Niektórzy zdziwią się na początek
tego roku szkolnego” – przeszło jej przez myśl, gdy przypomniała sobie, że do
Gdańska zawita jedynie w czasie przerw świątecznych i wakacyjnych. Mimo to
perspektywa tak długiego wyjazdu napawała ją niesamowitą radością. Rozpaczliwie
wręcz pragnęła tego, czego prawie wszyscy inni w jej wieku nienawidzili –
początku szkoły. Ona wraz ze swoim przyjacielem, Marcinem, odliczali dni do
tego wydarzenia.
„W końcu nie na co dzień zostaje się
uczniem polskiej Akademii Magii”.
Dziewczyna zaśmiała się do własnych
myśli, by po chwili wybiec na skrzyżowanie i prawie równocześnie znaleźć się
przed przejściem dla pieszych wraz z niewielką ciężarówką. Kierowca przechylił
się na drugą stronę pojazdu i otworzył drzwi z okrzykiem:
- Pakuj się, mała!
Szatynka pokazała białe zęby w
uśmiechu i już po chwili zapinała pas bezpieczeństwa, gawędząc ze starszym
panem. Odgarnęła z twarzy nieokiełznane loki i przyjrzała się sprzedawcy. Miał
sześćdziesiąt osiem lat, jednak jego wygląd wcale na to nie wskazywał. Nieliczne
zmarszczki na jego skórze dodawały mu tylko „wyglądu dobrego wujka”. Wiecznie
roześmiane, błękitne oczy błyszczały za każdym razem, kiedy spoglądał w stronę
dziewczyny, gdyż przypominała mu ona czasy, kiedy to on chodził do Akademii. Czarny
kaszkiet skrywał resztki jego siwych włosów. Niebieska koszula z podwiniętymi
rękawami ukazywała wieloletnią opaleniznę starca. Na jego palcu lśniła złota
obrączka – jedyny znak, że swe serce zawierzył jakiejś kobiecie.
- Więc to dzisiaj powinnaś dostać
list? – To było raczej stwierdzenie niż pytanie, jednak piętnastolatka odparła
z zapałem:
- Owszem. Nie mogę się doczekać. Jak
Mersi się spóźni, to jej zafunduję dietę bezczekoladową. Wtedy nauczy się
wreszcie szybciej latać.
Oburzenie w głosie dziewczyny
spowodowały wybuch śmiechu starca, który kojarzył jej się jedynie ze Świętym
Mikołajem w czerwonym kubraku. Odpowiedziała szerokim uśmiechem.
- Jestem ciekaw, jak profesor
Krzemiński poradzi sobie z tobą na zajęciach z zaklęć i uroków – rzucił, wciąż
podśmiewając się z reakcji dziewczyny. Zakręcił szeroką kierownicą i zwolnił do
piętnastu kilometrów na godzinę, ze względu na nakaz panujący na ulicy
Mariackiej. Zatrzymał się przed różowym blokiem. Dziewczyna wyskoczyła z
samochodu, pomachała na pożegnanie piekarzowi, a już po chwili waliła w drzwi
ze złotym numerem „13”, jako że zwyczajowo zapomniała zabrać ze sobą kluczy,
gdy wychodziła z domu.
Otworzył jej postawny mężczyzna o
oliwkowej cerze. Miał ciemne włosy, sięgające mu do ramion, lecz wtedy związane
w kucyka. Szmaragdowe oczy zabłysły niebezpiecznie, widząc w drzwiach małą
postać. Założył ręce na piersi i oparł się o framugę.
- A panienka, czego tutaj poszukuje?
Czyżby panienka zabłądziła? – zapytał poważnym głosem, przez który jednak
przemawiało rozbawienie.
- Oj, wpuść mnie, tato – jęknęła
dziewczynka, przepychając się w przejściu. Już po chwili siedziała na krześle w
kuchni, wlepiając spojrzenie w odwróconą do niej tyłem matkę. Była niska, lecz
krępa. Krzątała się po pomieszczeniu, to dosypując soli do garnka na gazie, to
machając różdżką w stronę gąbki z płynem do naczyń, a wszystko to robiła, nucąc
pod nosem ulubioną melodię zespołu The xx, która pojawiła się niedawno jako
zapowiedź płyty. Swoje białe włosy spięła w wygodnego, luźnego koka na karku,
który teraz obijał się o jej szyję, gdy ta obracała szybko głową. Dopiero po
chwili zwróciła na córkę swoje kredowobiałe oczy.
- Jeszcze jej nie ma – oznajmiła
krótko swym niskim głosem, po czym wróciła do poprzedniego zajęcia.
Matka dziewczynki była albinosem,
dlatego jej włosy były tak nieskazitelnie białe. Piętnastolatka po raz kolejny
porównała je ze świeżym śniegiem. Lubiła myśleć, że jej mama to Królowa Śniegu
– postać z mugolskiej baśni, którą kiedyś przeczytała w ramach lektury szkolnej
– dlatego ma tak jasne włosy, brwi, rzęsy i tęczówki. Nauczyła się jednak nie
wspominać o tym przy rodzicach.
Jej rodzina była czystej krwi, a
rodzice nie znosili mugoli ani niczego, co było z nimi związane. Ona mimo to
nie mogła zrozumieć, co było takiego złego w przyjaźni z mugolskim chłopakiem
ze szkoły podstawowej, jednak gdy wspomniała o nim swojej matce, ta naskoczyła
na nią i zaczęła krzyczeć, że taka przyjaźń nie ma przyszłości. Od tego momentu
opowiadała tylko i wyłącznie o przyjaźni z Marcinem, który był również
czystokrwisty. Nie przyjaźniła się z nim z przymusu, po prostu go lubiła. Ze
względu na taką sytuację u obojgu razem zastanawiali się, dlaczego ich rodzice
– bogaci pracownicy Wydziału Do Spraw Czarnoksięstwa – nie załatwili im nauczania w prywatnych szkołach podstawowej magii.
Wtedy jednak dziewczyna nie była w
stanie myśleć o czymś innym niż o liście, który miała dostać tego dnia.
Wierciła się niespokojnie na krześle, co chwila zerkając na otwarte okno. Raz
wstrzymała powietrze – „coś leci w stronę domu!” – jednak spotkało ją wielkie
rozczarowanie, kiedy zobaczyła sowę, której kompletnie nie kojarzyła.
Po pewnym czasie naprzeciw niej
usiadł jej ojciec. Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni czerwoną paczkę
papierosów marki „L&M”, wziął jednego do ust i sięgnął po żółtą
zapalniczkę, leżącą na stole. Już po chwili zaciągał się dymem papierosowym.
- O nie, mój drogi, Aguamenti! – powiedziała z przekąsem
kobieta, celując różdżką wprost w twarz męża. Z końca trysnął strumień wody,
którym mężczyzna zakrztusił się. – Nie ma smrodzenia w kuchni, zapraszam na taras.
Szatyn parsknął jeszcze kilka razy, a
później odłożył papierosa z powrotem do paczki. Ze złowrogim mruczeniem
wyciągnął różdżkę i jednym machnięciem osuszył twarz. Dziewczynka oderwała
wzrok od okna i z szerokim uśmiechem wpatrywała się w ojca, nie śmiąc jednak
parsknąć śmiechem.
- Tato – zaczęła, nie chcąc pokazać,
jak ciężko było jej powstrzymać chichot. – Przypomnij mi, jakie jest
najniebezpieczniejsze zwierze w naszym świecie?
- Nundu – odpowiedział krótko, nie
patrząc na nią. – Wschodnioafrykański, wygląda jak pomarańczowa puma.
- A jak go zabić? – dopytywała,
zapominając na chwilę o swoim puchaczu.
- Zwykła Avada Kedavra wystarczy
– odparł, zwracając wzrok na małą – ale jest ono zakazane. Oczywiście są
czarodzieje z licencją na używanie tego zaklęcia, lecz żeby zabić Nundu…
- Ludzie z licencją na zabijanie?! –
wrzasnęła przerażona dziewczynka, patrząc z niedowierzaniem na ojca. – To
niedorzeczne!
- Patryku! Ona ma dopiero piętnaście lat, odpuść jej, proszę, szczegółów! – wykrzyknęła wyprowadzona z równowagi
czarownica, odwracając się i z impetem uderzając drewnianą łyżką o blat stołu.
- Dobrze już, dobrze! – odpowiedział
mężczyzna, wychodząc z kuchni z uniesionymi rękoma. W całym zamieszaniu nie
zauważył, że jego żona wyciągnęła mu z tylnej kieszeni paczkę papierosów i
schowała je w szufladzie – „jak trzy inne” – pomyślała z przekąsem młodsza z
dziewczyn, kręcąc głową nad głupotą swojego ojca.
Nie kochała go, nigdy. To była jedna
z wielu anomalii w jej życiu. Lubiła mugoli, będąc czystokrwistą czarownicą –
to największa z różnic, jaka dzieliła ją i jej rodzinę. Lubiła też Skrzesię -
domowego skrzata - który sprzątał u nich w domu i to teoretycznie przez nią tak
nienawidziła ojca. To, w jaki sposób Patryk Lestowski traktował skrzatkę, było
zatrważające. Małe, zazwyczaj uśmiechnięte stworzenie, na widok jej ojca robiło
się zielone, marne i ciche. Z drugiej strony matka pokazała jej, że sługa nie musi być niewolnikiem. Fakt, Skrzesia nie dostawała wynagrodzenia, jednak nawet go nie chciała. Dla niej przyjemnością było pracować i służyć rodowi Lestowskich. Właściwie dziewczyna nie wiedziała, dlaczego jej matka - zagorzała przeciwniczka mugoli, prawdziwa czystokrwista czarownica - poprosiła skrzatkę o prezentację ich magii. Może i do niemagicznych miała inne podejście, z którym jednak kryła się przed światem?
- Oliwio? – powiedziała matka,
patrząc na nią z niepokojem. Dziewczyna wyrwała się z rozmyślań i z pytającym
wzrokiem spojrzała na matkę. Dopiero po chwili zauważyła niewielkiego puszczyka
z listem przyczepionym do nóżki. Na środku koperty dojrzała herb Akademii Magii
– pięć mieczy skrzyżowanych nad płomieniem.
Dziewczynka wystrzeliła jak z procy i
w ciągu kilku sekund przebiegła pokój, wymijając zwinnie swoją matkę. Mersi w
pierwszej chwili przestraszyła się prędkości, z jaką Oliwia znalazła się przy
niej i zamachnęła się skrzydłami, nie chcąc spaść ze swojej żerdzi. Nim zdążyła
złapać równowagę, Oliwia zaczęła kombinować przy supełku, trzymającym list przy
jej nodze.
- Mamo, mamo, przyjęli mnie,
przyjęli!
Oliwia skakała z radości aż po sam
sufit, nieświadomie używając swojej magicznej mocy. Jej loki podskakiwały do
wtóru uderzeń trampek.
- Biegnę do Marcina, on na pewno już
też dostał list! – wykrzyknęła, przeskakując krzesło, na którym miała zamiar
usiąść jej matka. Zatrzymała się jednak na chwilę w drzwiach, spoglądając na
sowę. – Daj jej czekoladkę, bo mnie zadziobie, jak tylko wrócę do domu!
Już po chwili jej nie było.
Zjechała po poręczach schodów,
zgarniając przy okazji kilkanaście pająków. Zaczęła się głośno śmiać, nie mogąc
się powstrzymać. Za niecałe dwa miesiące miała trafić do najbardziej magicznego
miejsca w całej Polsce, więc postanowiła się nie powstrzymywać.
„Będę się powstrzymywać w szkole, a
nie w moim domu!”
Wybiegła z klatki schodowej i po
chwili wbiegła do kolejnej – sąsiadującej – by złapać swojego przyjaciela i
razem z nim cieszyć się nową szkołą. Zdziwiła się, gdy od jego matki – wysokiej
brunetki z długimi nogami – dostała list Marcina, żeby mu go przekazała.
Trzymając w dłoniach dwie koperty, jedną z rozdartą pieczęcią, ponownie
wybiegła z budynku i skierowała się w stronę Placu Mariackiego, gdzie miała
nadzieję spotkać przyjaciela.
Słońce przyświecało jej, oświetlając
grube, ciężkie loki. Oliwia pożałowała natychmiast, że nie związała ich w
kucyka. Już po chwili biegu pot ciekł po jej karku, ściekając na czerwoną
koszulkę. Po kilku minutach zaczęła lekko dyszeć, rozwierając różane usta. Lubiła
wszystkie fizyczne prace, jednak bieganie uwielbiała. Kochała od zawsze wiatr
we włosach, zimą – szczypiącą temperaturę, latem – ciepło mięśni. Dlatego też
nigdy nie pozwalała swojej skrzatce sprzątać w swoim pokoju, zawsze robiła to
sama, oczywiście w tajemnicy przed rodzicami. W zamian za to prosiła Skrzesię,
żeby ta pokazywała jej magię skrzatów. Dzięki temu lepiej ich zrozumiała i potrafiła
napisać nawet kilkunastostronicowy esej o tych magicznych stworzeniach. Rzecz
jasna – nie przyznawała się o tym przed rodzicami, mówiła o tym jedynie Marcinowi,
którego w tamtym momencie zobaczyła na zielonej ławeczce, w cieniu jednego z
tamtejszych budynków. Zwolniła kroku i uśmiechnęła się lekko widząc, co miał
zamiar robić.
Był on tak chudy i blady, że można było
go wziąć za ducha lub trupa. Ona jednak przywykła do jego kościstych dłoni,
zapadłych policzków, wystających obojczyków. Jego ciemna czupryna była tak
gęsta, że można było porównywać ją do fryzury Harry’ego Pottera. Miał lekko
zadarty nosek, wąskie, blade wargi. Ale jego oczy były całkiem odmienne. Były
oliwkowe, prawie że wpadające w brąz, jednak ciągle roziskrzone. Za każdym
razem, gdy w nie spoglądała, widziała dwie, wielkie iskry.
Wtedy siedział na jednej nodze, o
którą oparł zeszyt. Przytrzymywał go ręką, w której dzierżył jego najlepszą
broń przeciw światu – długopis. Miał na sobie – można powiedzieć, że zwyczajowo
– czarne ubrania. Słuchał raczej ciężkiej muzyki, wykonywanej przez mugoli.
On również nie mówił o tym swoim
rodzicom. Oboje bali się ich. Znani niewielu innych czystokrwistych
równolatków, jednak Marcin i Oliwia byli inni – cała reszta ich znajomych
nienawidziła niemagicznych i traktowała ich jak psy. Karaluchy. Dlatego oboje
nie wiedzieli, czy to normalne u całej reszty czarodziejów, że lubili
niektórych mugoli.
Siedział na ławce i tępo wpatrywał
się w przestrzeń, prawdopodobnie marząc o czymś. Nie lubiła mu przeszkadzać w
takich momentach, lecz wtedy postanowiła to zrobić. „Mam usprawiedliwienie” –
pomyślała, patrząc na kopertę, trzymaną w dłoni.
- Marcin? – zapytała głośno. Ten nie
zareagował. Przyzwyczajona do takiego obrotu spraw, zaczęła powtarzać.
- Marcin. Marcin. Marcin! Malina,
niech cię szlag jasny z ciemnym!
- Czego znowu pragniesz? – zapytał
zdezorientowany, patrząc niezrozumiale na przyjaciółkę.
- Malinowski – jęknęła Oliwia,
padając na miejsce koło niego. – Naucz się reagować na swoje imię, bo cię w
szkole zjedzą.
- W szkole?
Już po chwili oboje przytulali się do
siebie, ciesząc się nowymi perspektywami, jakie oferowała im polska Akademia
Magii w Janowcu. Radość rozświetliła oblicze Maliny, powiększając iskry czające
się w jego oczach. Zaczęli rozprawiać o lekcjach, opiekunów, jakich dostaną i
przyjaciołach, jakich mogą zyskać.
- Ale wiesz, co trzeba najpierw
zrobić? – zapytał sprytnie Marcin, patrząc z uśmiechem na przyjaciółkę.
- Coś ty znowu wymyślił?
- Pojedziemy na warszawską Pragę.
***
Oliwia jeszcze nigdy do tego momentu
nie podróżowała za pomocą sieci Fiuu. Podenerwowana poprawiła pasek torby na
ramieniu. Zirytowana ponownie rozprostowała na kolanach szatę czarodziejską,
którą rodzice kazali jej włożyć zaraz przed wyjściem. Denerwowało ją, że jej
matka i ojciec nie pozwolili jej pójść na Pragę w mugolskich ubraniach, jak
większość dzieci w jej wieku. Gdy zobaczyła Marcina, jego umęczone spojrzenie
zdradziło jej, że nie jest sama w tych odczuciach.
Jak się okazało, jego rodzice dali mu
kluczyk do banku i kazali samemu zrobić zakupy, będąc jedynie pod opieką
państwa Lestowskich. Oboje wiedzieli, że jego matka i ojciec mieli „ciekawsze
zajęcia”. Gdy Malina mówił to do dziewczyny, ton głosu jak i wyraz twarzy
wskazywały na najwyższe obrzydzenie i złość.
- Niech ich szlag – mruczał, idąc
obok Oliwii. – Raz w życiu mogliby sobie odpuścić uparte próby dorobienia się
drugiego potomka i zająć się tym pierwszym!
- Spokojnie, Malinko, spokojnie –
szeptała w odpowiedzi dziewczyna, nerwowo oglądając się za siebie i patrząc,
czy jej rodzice niczego nie dosłyszeli. – Rozumiem, że jesteś zły, ale postaraj
się opanować.
Tak naprawdę go nie rozumiała. Była
jedynym dzieckiem państwa Lestowskich i tuż po urodzinach magiczny świat uznał
ją za cud. Jej ojciec był bezpłodny, a lekarz z Kliniki Leczenia Czarodziejów
uznał, że nie jest w stanie nic z tym zrobić – ani po mugolsku, ani po
czarodziejsku. Gdy jednak jej matce urósł brzuch, oboje prawie biegiem ruszyli
do Kliniki, gdzie stwierdzono mały cud – Natalia Lestowska zaszła w ciążę.
Dlatego od tego momentu rozpieszczali
ją w każdy możliwy sposób, jednak ona nie potrzebowała wiele. Była skromna i
raczej nieśmiała.
Dotarli do baru, z którego mieli
przenieść się na warszawską Pragę – odpowiednik londyńskiej Pokątnej.
Miejsce to było dość eleganckie, jak
na punkt przechodni do ponad dwudziestu kominków, które miały połączenie z całą
Polską. Sześć białych stolików, w tym dwa zajęte, były schludne i zadbane. Na
każdym stał wazonik z żywymi kwiatami w pastelowych kolorach. Z sufitu zwisał
żyrandol, specjalnie zaczarowany, aby rozpraszał światło równomiernie po całej
salce. W rogu stał kelner w jasnej, czarodziejskiej szacie, czujnie rozglądając
się po sali. Gdy tylko dojrzał przybyszów, pospieszył do nich.
- Witamy w Przełączniku. W czym mogę
państwu pomóc? – zapytał, kłaniając się lekko.
- Poprosimy o zaprowadzenie nas do
kominka Fiuu – odparł szybko ojciec, chcąc mieć to całe zdarzenie już za sobą.
- Proszę za mną.
Ruszyli brzegiem sali, mijając dwójkę
czarodziejów, którzy byli bardzo zajęci sobą. Marcin nachylił się do Oliwii.
- Ja tam stawiam, że za pięć minut
wessą się i wyplują na lewą stronę.
Dziewczyna zachichotała, zwracając
przypadkowo na siebie uwagę kelnera.
- Niech zgadnę, ty i twój brat
traficie do Hogwartu? – zapytał, posyłając jej firmowy uśmiech. Zabłysnął rządek
olśniewająco białych zębów.
- Nie, proszę pana, trafimy do
Akademii Magii – odparła grzecznie Oliwia w tym samym momencie, w którym Marcin
wtrącił:
- My nie jesteśmy rodzeństwem, proszę
pana.
Spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem.
Dość często zdarzało im się mówić w tym samym momencie, jednak zawsze było to
coś innego. Oboje potrafili wypatrzyć coś odmiennego w jednej, krótkiej
wypowiedzi. Już po chwili jednak szli ze skruszoną miną, skarceni wzrokiem
przez ojca dziewczyny.
Przeszli przez łuk do przyległego
pomieszczenia, gdzie odnaleźli rząd marmurowych kominków. Zostali zaprowadzeni
do trzeciego z kolei. Kelner podał im miseczkę z proszkiem Fiuu w środku i
czekał cierpliwie, aż ktoś po niego sięgnie.
- Proszę – powiedział ojciec Oliwii, podając jej kluczyk do skrytki rodzinnej Lestowskich. – Niestety nie będziemy wam dzisiaj towarzyszyć, mamy ważne sprawy do załatwienia. Jednak o szesnastej zabierzemy was spod sklepu różdżkarza
- Bawcie się dobrze – rzuciła na
odchodne matka, machając im na pożegnanie.
Marcin i Oliwia spojrzeli na siebie
znacząco. Oboje pomyśleli o tym samym.
„Zapowiada się ciekawe
przedpołudnie”.
Przeczytane.
OdpowiedzUsuńMniej mi się podobało, jak prolog. Rozdział 1 miał opisać bohaterów? To był zaledwie zarys. Znaczy - okej, wygląd opisany, ale charakter? Tylko trochę i tylko u Olivii. Mało tego - jak ktoś, kto jest wychowywany według określonych wartości może być tak różny od swoich wychowawców? Trochę panienka przegięła.