4 lipca 2015

Rozdział 6




Oliwia nie wiedziała, ile czasu spędziła poza świadomością, jednak w końcu musiała wrócić do świata żywych. Przekonała się o tym dość boleśnie przywitana oślepiającym słońcem. Zasłoniła oczy ręką, unosząc się lekko na drugiej. Wszystko docierało do niej stopniowo.
Dopiero po chwili usłyszała okrzyki ulgi i powitania, później zauważyła, że przy jej łóżku siedzi Marcin i dyrektor Nott, a także pielęgniarka Skrzydła Szpitalnego. Na samym końcu poczuła paraliżujący ból.
Jęknęła i opadła na białe poduszki, zagryzając wargi. Panna Maszowska pojawiła się przy niej błyskawicznie z wywarem w szklance. Podsunęła jej to pod nos, mówiąc:
- Przeciwbólowy. Będziesz w stanie rozmawiać.
Nim skończyła, zielonkawy napój zniknął w ustach Liv. Dziewczyna zakaszlała i odczekała chwilę, aż eliksir zacznie działać. Niestety, nie podziałał on w stu procentach, bo odczuwany przez nią ból zamienił się w tępe pulsowanie w głowie. Czarnowłosa rozejrzała się po niewielkiej sali. Ściany były śnieżnobiałe. W oknach wisiały ciężkie kotary, przesłaniające większą część okien. Niewielka ilość promieni musiała jednak skupić się na oczach Lestowskiej, wyrywając ją ze świata odległych głosów.
- Co się stało?
Spojrzała na Teodora, do niego kierując pytanie. Marcin był w stanie wpatrywać się w nią i jedynie trzymać jej chłodną dłoń w swoich ciepłych. Oliwia zdawała sobie sprawę z tego, że nie uraczyła go więcej niż jednym spojrzeniem odkąd otworzyła oczy, lecz wiedziała także, że nie przeszkadza jej dotyk jego skóry. Pamiętała wydarzenia zanim zemdlała, jednak to, co było między nią a Maliną, zeszło na drugi plan w obliczu Cruciatusa z tamtego wieczoru.
- To, o czym rozmawialiśmy pierwszego dnia - rzucił dyrektor, na pozór niedbale, zakładając ręce za plecami. - Któremuś z uczniów tej szkoły zaczęła przeszkadzać twoja obecność. Niestety nie wiemy komu dokładnie, ponieważ gdyby nie profesor Taflińska, nie mielibyśmy czasu, żeby cię odratować, a co dopiero ścigać atakujących.
- Jak to odratować? O czym pan mówi?! - wykrzyczała dziewczyna, napinając się niczym struna. W jej głowie powoli wszystko zaczynało nabierać wyrazu. Crucio nie było jedynym źródłem bólu. Jej ciałem wstrząsnął chłodny dreszcz.
- Co jeszcze się stało? - zapytała niewyraźnie, nie patrząc w żadne konkretne miejsce. - Crucio nie było jedynym zaklęciem. Jakie jeszcze?
- Oliwia... - zaczął słabo Marcin.
- Jakie jeszcze?! - krzyknęła, unosząc się na łokciach. Poczuła pieczenie w gardle i na brzuchu.
- Paraliżujące - odpowiedział znużony dyrektor, pocierając czoło. - Paraliżujące powiązane z Niewybaczalnym daje wewnętrzne obrażenia. Przeszłaś operację usunięcia części jelit i płata wątroby. Poza tym... - urwał, patrząc niepewnie na pannę Maszowską. - Poza tym masz uszkodzone kości i mięśnie nóg. Obu.
- Co to dla mnie oznacza? - Oliwia słabła z chwili na chwilę. Czuła, że jeśli Nott nie dokończy w ciągu kilku minut, zemdleje.
- Nie możesz chodzić przez następne kilka miesięcy... i nigdy nie odzyskasz pełnej władzy w nogach.
Jej świat runął w przepaść.
Momentalnie odrzuciła kołdrę, która spadła na podłogę, i spróbowała przenieść nogi na podłoże. Przerażenie wzmagało się w każdej chwili. Nie mogła się ruszyć.
- Pomóżcie mi wstać - warknęła, unosząc bezwładne kończyny i stawiając je na kafelkach. Przestraszona panna Maszowska spojrzała na Teodora, który przyglądał się bezczynnie dziewczynie.
- Pomóżcie mi wstać! - ryknęła, zwracając się do dyrektora Akademii. - Chcę wstać! Nie mogę leżeć bezczynnie! Niech mi pan pomoże! 
Marcin rozejrzał się bezradnie. W jego oczach zabłyszczały łzy. Nim jednak ktokolwiek zdążył go zatrzymać, zerwał się z miejsca i podniósł Liv na nogi. Dziewczyna niepewnie stanęła. Chwiała się, jednak wydawało jej się, że jest w stanie utrzymać się w pozycji stojącej.
- Puść - powiedziała łagodniej, chcąc odsunąć od siebie dłonie Maliny. Zanim pomyślała o uczynieniu jakiegokolwiek kroku, zachwiała się i prawie upadła. Na szczęście asekuracyjne ręce jej przyjaciela były w pogotowiu. Chłopak posadził ją z powrotem na łóżku i położył na nich nogi dziewczyny. Oliwia szykowała się do kolejnego krzyku, jednak zauważyła, że po policzkach Marcina ciekną łzy, dlatego spróbowała się opanować.
- Do jakiego stopnia odzyskam władzę w nogach? I ile to potrwa?
- Prawdopodobnie będziesz musiała chodzić o kulach. Przez następne trzy miesiące będziesz uczestniczyła w magicznej oraz fizycznej rehabilitacji. - Widocznie pielęgniarka zobaczyła jej opanowanie, bo to ona udzieliła odpowiedzi. Oliwia sapnęła, wpatrując się w trzech czarodziejów. Marcin, ubrany w mundur szkoły, patrzył na nią, próbując powstrzymać łzy wciąż cisnące mu się do oczu. Był bardzo blady, jednak Liv pomyślała, że to zapewne ze strachu. Panna Maszowska była opanowana, z jej kilkoma kilogramami nadwagi wyjątkowo sprawnie przemieszczała się w niewielkiej przestrzeni między jednym a drugim łóżkiem. Brązowa szata ze złotymi przebłyskami powiewała wokół niej, cicho trzepocząc. Blond włosy podskakiwały nad jej ramionami, kiedy mieszała składniki eliksiru.
Dyrektor zaś, jak zawsze w swoich czarnych szatach, przyglądał jej się badawczo szarymi oczyma. Jego ręce zaginęły gdzieś w połach ubrania. Miał obojętny wyraz twarzy, lecz z każdą chwilą, kiedy krzyżował swoje spojrzenie z Oliwią, jego maska topniała, ukazując to, jak bardzo się martwił. Jak o własnego syna. Liv zagryzła policzek od środka i rozejrzała się naokoło.
- Różdżka. Gdzie moja różdżka? - zapytała, łagodnie zaciskając dłoń na palcach Marcina. Była o wiele spokojniejsza niż przedtem.
- Jest w trakcie... niewielkich napraw - odparł dyplomatycznie Teodor, strzelając kośćmi karku. Próbował odwrócić tym uwagę wszystkich od ledwie zauważalnej nuty niepewności.
- To znaczy? - przestraszona wpatrywała się w mężczyznę, z chwili na chwilę pozwalając przerażeniu wkradać się w jej głowę.
- Rdzeń jest w całości, ale drewno lekko się zwęgliło. Ale bez obaw - wróci do ciebie zanim się obejrzysz.
Kłamca - pomyślała Oliwia, kiedy różdżka dostała się w jej ręce dopiero po tygodniu napraw, inna niż poprzednia. Sztywniejsza, twardsza. A może tak jej się tylko wydawało? Liv sama nie wiedziała, dlaczego dopiero z dnia na dzień oswajała się ze swoją własnością. Mimo to chodziła na rehabilitację i uczestniczyła w zajęciach. Jednocześnie czuła na sobie spojrzenia innych, bowiem musiała poruszać się przy pomocy wózka.
Czuła się upokorzona.
Mimo pilnego uczestnictwa w magicznych kuracjach, Lestowska nie zauważała żadnej poprawy. Z dnia na dzień traciła nikłą nadzieję na stanięcie na nogach. Ostatkiem sił przeglądała każdego popołudnia książki w bibliotece, chcąc odnaleźć coś na ten temat. Nic tam jednak nie było.
Wieczorami siadała w swoim pokoju tuż przy oknie i obserwowała, jak toczy się życie szkoły, miała bowiem wgląd na błonia. Była wtedy tak oszołomiona, że nie mogła wycisnąć z siebie ani jednej łzy, mimo że czuła je prawie że w gardle. Wydawało jej się, że jest na świecie całkiem sama. Dopiero gdy przenosiła się do łóżka, zaczynała płakać.
Tak minął pierwszy miesiąc od czasu ataku. Wtedy dopiero jej rodzice pojawili się w szkole.
Siedzieli w lochach, ważąc Eliksir Euforii. Oliwia kończyła właśnie swój wywar, jedyne co jej pozostało to dodanie mięty i zagotowanie. Chwyciła nóż i poszatkowała zioło, po czym wrzuciła je do żółtego wywaru, który momentalnie zmienił barwę na niebieską. Dziewczyna zerknęła na zegar i westchnęła cicho. Jedyne, co jej pozostało, to czekać kolejne dziesięć minut i pilnować, żeby wywar nie eksplodował na całą klasę.
Obok niej Marcin miażdżył pancerzyki chitynowe, zerkając jednocześnie na przepis. Liv zmarszczyła czoło i spróbowała przypomnieć sobie, czy Malina dodał przedtem sok z cytryny. Gdy zobaczyła, że przy jego kociołku spokojnie stoi szklanka ze składnikiem wywaru, a chłopak przechyla deskę z pancerzami, jęknęła w duchu i odsunęła się kawałek.
Nagle rozległ się ogłuszający trzask, a z naczynia wystrzelił nieudany eliksir, trafiając prosto w twarz Marcina. Ten krzyknął i upadł na ziemię, o mało nie roztrzaskując sobie głowy o stanowisko za nim. Profesor Pieniński doskoczył do ucznia i jednym ruchem pozbył się wszechobecnego dymu. W pierwszej chwili Oliwia niczego nie zauważyła. Dopiero po kilkunastu sekundach zobaczyła, że skóra, która zetknęła się z wywarem, zaczyna robić się niebieska. Czarodziej nie tracił ani chwili.
Accio antidotum! - krzyknął, a już po chwili w jego ręku pojawiła się buteleczka z mętnym, zielonkawym eliksirem. Mężczyzna odkorkował je przy pomocy zębów i wlał Marcinowi na siłę do gardła. Chłopak posłusznie połknął napój. Jego skóra zaczęła wracać do normalnego koloru, jednak nie wszędzie. W niektórych miejscach została turkusowa.
Liv zbliżyła się do chłopaka i pomogła mu wstać z podłogi. Po chwili obserwowania swojego przyjaciela, który bezradnie dotykał przebarwione kawałki skóry, wyciągnęła różdżkę i wycelowała w niego. Ktoś wykrzyczał jej imię, ale to zignorowała.
Vulnera Sanantur.
Zaklęcie lekko oszołomiło Marcina, który zachwiał się niepewnie w zetknięciu z urokiem.
Vulnera Sanantur.
Wszyscy zamarli i niczym urzeczeni wpatrywali się w znikające plamy turkusu.
Vulnera Sanantur.
Twarz Maliny wyglądała tak samo jak przed kilkoma minutami, bez żadnych przebarwień czy chrostek. Klasa umilkła, a jedynym dźwiękiem były trzaski palników. Wszyscy skupili się na tym, że zaklęcie użyte przez Oliwię wymagało lat praktyki. Ona po prostu je rzuciła.
Rozejrzała się i zobaczyła, że w wejściu stoi profesor Karolewicz, wicedyrektor szkoły. Gdy kobieta pochwyciła wzrok uczennicy, wyrwała się ze zdziwienia i oszołomiona zbliżyła się do niej.
- Dyrektor Nott wzywa cię do siebie - powiedziała, odzyskując swoją dawną wyniosłość w ułamku sekundy. - Proszę za mną.
Liv posłusznie wprawiła swój wózek w ruch i przejechała przez całą klasę, by przystanąć na pierwszym piętrze i zamknąć za sobą drzwi. Odwróciła się przodem do kobiety, która wpatrywała się w nią w dziwny sposób.
- Coś się stało, pani profesor? - zapytała niepewnie, zastanawiając się, czy eliksir trafił także ją i ma na sobie turkusowe plamy.
- Nie - odparła szybko, uciekając wzrokiem. - Nic się nie stało. Chodźmy.
Dziewczyna usłuchała, jednak w jej głowie szalały myśli.
Wicedyrektor nauczała w szkole wróżbiarstwa. Niektórzy uczniowie twierdzili, że jej babcią była Sybillia Trelawney, lecz większość powątpiewała w jej umiejętności przepowiadania przyszłości - nigdy nikt bowiem nie usłyszał z jej ust przepowiedni, która sprawdziłaby się. Oliwia zagryzła wargę, podążając za nauczycielką. Może potrafiła panować nad nimi i zachowywać je dla siebie?
Szybko jednak otrząsnęła się z tych rozmyślań, gdyż stanęli przed ścianą na korytarzu trzeciego piętra. 
- Natan.
Zszokowana wyborem hasła Liv obserwowała, jak w ścianie pojawia się zarys drzwi, niezbyt ozdobnych, lecz solidnych, okutych metalem. Nauczycielka nie czekała na pozwolenie. Chwyciła za klamkę i pchnęła drzwi, które ukazały wnętrze gabinetu dyrektora. Naprzeciw wejścia stało ogromne biurko, zawalone książkami i pergaminami, za którym miejsce zajmował Teodor Nott. Nie na niego jednak dziewczyna zwróciła uwagę. Jej spojrzenie przykuły dwie postacie siedzące na krzesłach przed czarodziejem.
- Tato, mamo! - wykrzyczała, nim została porwana w ramiona przez rodziców. 
- Och, Oliwio - jęknęła jej do ucha matka, gładząc jej związane w kuca loki. - Tak nam przykro. Poradzimy coś na to.
- Mamo - mruknęła, odsuwając lekko dorosłych od siebie. - Co moglibyście poradzić? Wiecie, że to jest nieuleczalne. 
Po raz pierwszy odezwał się profesor Nott.
- Niekoniecznie nieuleczalne. 
Zapadła martwa cisza.
- Jak to: "niekoniecznie"?! - krzyknęła Liv, chcąc zerwać się z miejsca.
Teodor wstał i założył ręce za plecami.
- Istnieje pewna teoria.

***

W tym samym czasie

Domy znajdujące się w oddali wydawały się ostoją spokoju. Słońce wychyliło się zza chmur, oświetlając dachy mieszkań. Na piaszczystej drodze stały dwie postacie.
Jedna z nich, wyższa, odziana była w czarną szatę, która powiewała na wietrze, łopocząc. Jego twarz, skąpana w cieniu, wykrzywiała się w grymasie obrzydzenia, kiedy patrzył na mugolskie dzieci, bawiące się na polu. Wzdrygnął się. 
Druga postać była niższa i wyraźnie bardziej zdenerwowana. Chłopak przestępował z nogi na nogę, rozglądając się wokoło. Sprawdzał co chwilę, czy Zaklęcie Kameleona działa jak należy. Szata była lekko pognieciona, jakby dopiero wyjął ją z kufra. Był zmęczony, miał podkrążone oczy i zszarzałą skórę. Ledwo stał na nogach, bowiem wykończyła go teleportacja. Przed nim jednak było kolejne zaklęcie, które wymagało ogromnych pokładów siły magicznej. Tylko dlatego oboje tam jeszcze stali - młodszy z nich zbierał energię. 
- Już pora - odezwał się pierwszy. - Użyczę ci swojej mocy na tyle, byś nie zemdlał. 
Z rękawa wypłynęła blada dłoń, która po chwili wylądowała na ramieniu niższego. Chłopak wyciągnął różdżkę i wycelował ją w domy przed sobą. 
Mały, blondwłosy chłopczyk podniósł się z ziemi i zobaczył w oddali migające światełko. Odwrócił się i krzyknął:
- Mamo, a co to?!
Kobieta, półkrwi czarownica, uniosła spojrzenie, a po chwili ciszy mruknęła:
- Nie wiem, synku...
Dopiero, gdy zaklęcie objęło wioskę swoim morderczym płaszczem, zrozumiała, co to było. Coś, o czym w czarodziejskiej prasie trąbili na prawo i lewo. Nieznany dotąd czar, mordujący całe mugolskie wioski. Mimo że kobieta rozpoznała napastników, nie zdążyła uciec przed urokiem ani obronić swojego syna. Upadła na ziemię, patrząc martwym wzrokiem na jedynego potomka, leżącego nieruchomo tuż przed nią.
Chłopak runął na drogę. W ostatniej chwili wyciągnął przed siebie dłonie, przez co boleśnie otarł sobie kolana, chroniąc jednak bladą twarz. Zamknął oczy, z których pociekły łzy.
- Oczyszczamy świat, synu.

***

- Och, to cudownie!
Twarz Oliwii rozświetlał szeroki po uszy uśmiech. Siedziała wyprostowana pomiędzy swoimi rodzicami, wpatrując się w dyrektora szkoły, który od kilkunastu minut próbował zahamować entuzjazm dziewczyny. 
- Zwojów nie odnaleziono od czasów zakończenia Bitwy o Hogwart - przypomniał cierpko nauczyciel. Mimo tego Liv nie dawała zepsuć sobie dobrego humoru. Promieniała nadzieją, którą wcześniej zgubiła po drodze na codzienną rehabilitację. 
Jej rodzice również wyglądali lepiej, od kiedy szansa na wyzdrowienie ich córki stawała się coraz bardziej realna. Pojaśnieli na twarzy. Matka zagarnęła za ucho niesforny kosmyk białych włosów i zapytała:
- Więc kto jako ostatni widział zwoje?
- I to jest, niestety, gorsza wiadomość - westchnął mężczyzna, ściskając nasadę nosa. - Ostatnią osobą, która miała dostęp do nich, jest Rudolf Lestrange, obecnie odsiadujący dożywocie w Azkabanie.
W pomieszczeniu zapadło milczenie. 
Dorośli wymienili za plecami dziewczyny spojrzenia pełne strachu i niepewności. Oliwia jedynie zmarszczyła brwi i skupiła się na Nocie.
- Jak to możliwe? - zapytała po prostu.
- Kiedyś, jeszcze zanim odnaleziono żywe dowody uzdrowicielskiego działania tego zaklęcia, uważano je za zakrawające o czarną magię. - Szarooki wzruszył ramionami. - Nie wiem kiedy, nie wiem też jak, ale zwoje znalazły się w sklepie "U Borgina i Burksa". Wiesz zapewne, że Lestrange'owie interesowali się magią o niekoniecznie wiadomym działaniu. Ich ulubionymi eksperymentami były te przeprowadzane na ludziach. Stąd wiemy, jakie działanie posiada to zaklęcie. 
Nagle coś trzasnęło. Wszyscy jak jeden mąż odwrócili się do okna, w którym wylądowała mała płomykówka z listem w dziobie. Jako pierwszy zareagował Nott - wskazał sówce żerdź, na której posłusznie wylądowała. Zabrał od niej list i dał jej kilka ziarenek. Spojrzał na adresata wiadomości. Próbując ukryć zdziwienie podał kopertę dla ojca Oliwii.
Ten pochylił się nad nią i rozerwał opakowanie, widząc od kogo to wiadomość.
-  Och nie - jęknął, podnosząc wzrok na swoją żonę, a później na dyrektora. - Kolejna zamordowana wioska mugolska. I po raz kolejny nikt nie widział sprawcy.
Podniósł się z miejsca i położył dłoń na wiotkim ramieniu Liv.
- Pan wybaczy, dyrektorze, ale praca wzywa. Musimy być na miejscu.
- Och, rozumiem to. - Machnął ręką w stronę kominka. - Skorzystajcie państwo z Sieci Fiuu. To o wiele wydajniejsze niż teleportacja. 
Kobieta skinęła głową w ramach podziękowania i pochyliła się nad swoją córką, która zarzuciła jej ręce na szyje. Po chwili dołączył do nich także pan Lestowski, zamykając je w silnym uścisku.
- Za niedługo wrócimy - mruknęła matka, odsuwając się od Oliwii. - Staniesz na nogi. Obiecuję.
Nim dziewczyna zdążyła się odezwać, jej rodziców pochłonął zielony ogień. Westchnęła tylko i odwróciła się do Teodora Notta, który uśmiechał się do niej pocieszająco.
- Jest nadzieja, Oliwio.


____________________________
Może trochę krócej niż zwykle, ale jest, jest, jest!

Rozdział niebetowany i formatowanie rozwalone ale za niedługo to poprawię.

EDIT: Formatowanie naprawione :)
EDIT 2: Zbetowany. Kochany Farfoclu ;*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz