9 listopada 2014

Rozdział 2


Skórzane buty postukiwały cichutko na bruku najbardziej magicznego miejsca w całej Warszawie. Oliwia rozglądała się z zachwytem po całej Pradze, chcąc zapamiętać kolejny obraz magicznego świata. Mimo tego że widziała już miejsce pracy swoich rodziców i przepiękne, magiczne rzeźby, rzędy sklepów z magicznym asortymentem bardziej zapadł jej w pamięć, wypychając polskie Ministerstwo Magii na drugi plan.
Uliczka wyglądała na pierwszy rzut oka jak zwykłe, mugolskie osiedle. Niewysokie budynki, połączone bocznymi ścianami, wzniesione były z szarej cegły, jednak niewiele z nich zachowało ten kolor. Większość odznaczała się, prawie że odblaskowymi, odcieniami żółci, niebieskiego, zielonego, a rzadziej różowego, choć i ten się zdarzał. Oprócz tego śmigające wszędzie sowy, znicze czy czarodzieje na miotłach – to na pewno nie zdarzało się w niemagicznym świecie.
Gdy oboje przechodzili zaułkami, mijani przez magicznych ludzi, w hałasie trzepoczących peleryn, skrzeczących sów i rechoczących żab, zastanawiali się nad różnymi rzeczami. Oliwia myślała o tym, pod opiekę którego z patronów szkolnych się dostanie. Było ich pięciu, a każdy swe imię zawdzięczał archaniołowi. Chciała zadowolić rodziców, mimo całej nienawiści do podejścia do skrzatów i mugoli, chciała trafić pod skrzydła Lucyfera. Mimo że brzmiało to dość drastycznie, w rzeczywistości takie nie było. Do tego archanioła trafiali czarodzieje wykazujący się sprytem, przebiegłością. Większość uczniów czystokrwistych szło właśnie tam, a zwłaszcza arystokracja.
Marcin za to rozmyślał o różdżce, którą miał zamiar kupić u najlepszego różdżkarza w Polsce – Piotra Grebarczyka. Był wybitny w swoim fachu. To on jako pierwszy wymyślił zaklęcie zawracające Avadę Kedavrę w stronę przeciwnika. Oznaczało to przełom w dziedzinie magii. Dotąd brak jakiejkolwiek obrony przed Morderczym Zaklęciem był uciążliwy dla walczących przeciw śmierciożercom. Oczywiście pozostawała czarodziejom również stara magia, z której skorzystał kiedyś Harry Potter, jednak nie wszyscy mieli taką możliwość. Dlatego też Malinie tak bardzo zależało na zdobyciu różdżki właśnie od niego.
Mieć różdżkę od legendy? Marzenie niejednego czarodzieja – myślał sobie, wyprzedzając parę starszych ludzi. Uśmiechnął się bezwiednie, gdy zobaczył, że ci trzymają się za ręce. Chłopak miał wiele marzeń, nie tylko te dotyczące magii. Gdy tylko mógł, dążył do ich realizacji, dlatego też poznał Oliwię. Dziewczyna pomogła mu w przeszłości z pewnym krzepkim mugolem, nieświadomie, ale jednak.
Lecz w tamtym momencie myśli Marcina i Oliwii zajął zbliżający się z daleka Bank Gringotta. Nie odzywali się do siebie, niepewni, co ujrzą w środku pałacyku.
Miał dwie wieże pokryte zieloną dachówką, która w piękny sposób odcinała się od kremowych ścian. Do ogromnych, drewnianych drzwi, dodatkowo wzmacnianych metalowymi częściami, prowadziły wypolerowane na błysk marmurowe schody. Gdy dziewczyna stanęła na jednym ze stopni, zauważyła z lekkim rozbawieniem, że może się w nim przejrzeć bez większego problemu. Już po chwili jednak uśmiech zniknął z jej twarzy, zastąpiony grymasem niepokoju. O ile drzwi otworzyli im dwaj czarodzieje, o tyle w środku ujrzeli całą chmarę stworów, których mieli nadzieję nie widzieć nigdzie indziej.
Gobliny były niewielkiego wzrostu, sięgały Oliwii do pasa. Wszystkie miały na sobie czarne, miniaturowe wersje garniturów. Uwagę zwracały odstające uszy, które stanowiły prawie największą część ich twarzy. Większe były jedynie zakrzywione nosy. Ze względu na rozmiary holu, w którym się znaleźli ani Marcin, ani Oliwia nie mogli uniknąć kontaktu z tymi stworzeniami. Raz po raz wpadali na nie, chcąc przebyć z pozoru krótki odcinek do największego biurka, za którym siedział dyrektor Banku Gringotta – również goblin. Odprowadziły ich pomrukiwania o „bezmyślnych czarodziejach, którzy uważają, że wszystko mogą”. Postanowili to po prostu zignorować. Resztę swojej uwagi poświęcili pięknym rzeźbieniom u szczytu każdej z kolumn, a także mozaice na podłodze, przedstawiającej kielich wysadzany drogimi kamieniami. Stanęli przed biurkiem umiejscowionym na podwyższeniu. Wtedy też zebrali się w sobie, by porozmawiać z goblinem. Gdy po minucie nie dostali odrobiny zainteresowania, Oliwia nachyliła się do przyjaciela.
- Nie chcę nic mówić, ale ten goblin ma nas dokumentnie w dupie – mruknęła.
Marcin odchrząknął znacząco.
- W czym mogę pomóc? – rozległ się po chwili lodowaty głos, z którego można było wywnioskować, że dyrektor podziela swoje zdanie na temat osób magicznych z resztą pracowników. Malinowski widocznie się zirytował, gdyż przeszedł na „tryb zimnego arystokraty”, jak sam to komentował.
- Chcemy dostać się do naszych skrytek.
Chłód, jaki zionął od jego postaci, przebijał kilkukrotnie goblina. Chłopak wyprostował się, założył ręce za plecami i patrzył wzrokiem, w którym było widać niecierpliwość oraz arystokratyczne wywyższenie się. Oliwia również zmieniła swoją postawę, mrużąc oczy i wpatrując się nienawistnie w dyrektora, który wyciągnął dłoń o długich palcach, chcąc wiedzieć, z kim ma do czynienia. Po chwili trzymał w ręku dwa złote klucze z rzeźbionymi znakami na wierzchu.
- Hmm – mruknął, przyglądając się niewielkim przedmiotom. Sprawdził coś w ogromnej księdze, leżącej tuż przed nim. – Ach tak, pan Malinowski i panna Lestowska. Cypek! – krzyknął, odwracając się ku innemu goblinowi, stojącemu przy kolejnych wrotach. – Zaprowadź państwa do ich skrytek.
Jad, jakim przesycony był ten prosty przekaz, wymieszał się z zimną uprzejmością, tworząc mieszankę wybuchową. Marcin zazgrzytał zębami, zerkając mimochodem w stronę małej wagi jednego z pracowników, która niebezpiecznie zadrgała. Oliwia szybko pociągnęła go za rękaw, żeby nie wydarzyła się tragedia. Gobliny miały niesamowicie wysoce ustanowione poczucie honoru. Ich zdaniem czarodzieje byli niewarci zachodu, gdyż nie potrafili sami zadbać o swoje bogactwa.  Zawołany zaś widocznie nie miał ochoty na nich w ogóle patrzeć.
Kiwnął tylko głową i otworzył drzwiczki, nie czekając na dwójkę przyjaciół. Ci jednak dogonili go bez problemu na schodach prowadzących do wózeczka. Podążali za nim w ciemnościach aż do korytarza, który ciągnął się bez końca w dół. Cypek wsiadł do ogromnego, żelaznego zka i czekał, aż Marcin i Oliwia zrobią to samo. Później poprosił o ich nazwiska skrzeczącym głosem. Gdy tylko je usłyszał, zwolnił dźwignię.


Z piskiem nienaoliwionych kół ruszyli w dół.
Chłopak obejrzał się na dziewczynę i zauważył, że ta uparcie wpatruje się przed siebie. Dopiero po chwili przypomniał sobie, skąd znał to spojrzenie, a także postawę. Sztywna sylwetka, wzrok uparcie unikający torów. Dziewczynę męczył lęk wysokości, na tyle jednak nad nim panowała, by nie mieć problemów z usiedzeniem na miejscu.
Przez krótką chwilę jechali w ciemnościach, smagani chłodnym powietrzem. Wiedzieli, że skarbce Gringotta mieszczą się pod ziemią, lecz nie uwzględnili tego w swoim ubiorze, dlatego drżeli z zimna. Loki Oliwii opadły na jej poliki, ciężkie od wszechobecnej wilgoci. Pocierała ręce, chcąc zdobyć choć odrobinę ciepła. Widząc to, Malina objął ją ramieniem i pozwolił wtulić twarz w swoja szatę. Chłopak nie zwracał uwagi na siebie ani na to, że po chwili stracił czucie w palcach u nóg.
Zjechali w bardzo niskie partie banku, ciągnące się zapewne pod całą Warszawą. Zobaczyli, dlaczego mugole mieli problemy z wybudowaniem dziwnego wynalazku zwanego „metrem”. Większość podziemi zajął Bank Gringotta. Oliwia słyszała opowieści o feralnym wypadku, kiedy to jeden z mugoli, pracujących nad budową metra, wpadł w dół, który utworzył się w ziemi, i spadł na sam koniec jaskini, w której były skrytki. Wystarczającym komentarzem, jak twierdziła jej matka, było to, że dobrze nie skończył.
Nim jednak dziewczyna zdążyła się dobrze nad tym zastanowić, koła zawyły w proteście, a wózek powoli zatrzymał się. Oliwia wypuściła cichutko powietrze z ust, gdy zorientowała się, że jeszcze chwila, a roztrzaskaliby się o ścianę, w której wykuto skrytkę państwa Malinowskich, Lestowskich oraz wielu innych rodzin magicznych.
Goblin wyszedł z pojazdu, zabierając ze sobą jedyne źródło światła w ciemnych lochach – osmoloną latarenkę. To otrzeźwiło Marcina i Oliwię, którzy jak poparzeni pognali za stworzeniem, nie zważając na wyjątkowo duży odcinek, który musieli przeskoczyć, żeby nie spaść w przepaść.
Przemierzali ciche, puste korytarze, mijając skrytki o identycznych drzwiach – ciężkich, stalowych, zapewne zabezpieczonych masą zaklęć. Młodzi dziwili się goblinowi, który ciągle parł do przodu, że umie bez problemu odnaleźć odpowiednią skrytkę. Chcąc-nie-chcąc, musieli jednak zwalniać kroku, gdyż niewielkie nóżki Cypka nie nadążałyby za tempem chodu Marcina i Oliwii. Mimochodem dziewczyna zauważyła, że z daleka widać koniec półki, po której szli. Z czystej ciekawości zerknęła w stronę nieogrodzonej części „korytarza”.
Gdyby nie błyskawiczna reakcja Maliny, który odciągnął ją do ściany, prawdopodobnie zamieniłaby się w całkiem pożywną przekąskę dla miedzianego smoka.
Cichy okrzyk potoczył się echem po wielkich jaskiniach. Przyjaciółka wcisnęła się w stojącego za nią Malinowskiego, chcąc odsunąć się jak najdalej od gada. Był niewielki, jak na swoją rasę, jednak jego ogromne kły i pazury, mogące zmieść człowieka z powierzchni ziemi, zdecydowanie nie zachęcały do zbliżenia się.
- Żmijoząb Peruwiański.
Ten dźwięczny, melodyjny głos pojawił się jakby znikąd. Nim jednak ktokolwiek zdążył się odezwać, ze skrytki tuż obok wyłoniły się trzy postacie – jedną z nich był goblin, który od razu zajął się przyciszoną rozmową z Cypkiem, dwie pozostałe okazały się czarodziejkami.
Starsza z nich miała może trzydzieści pięć lat. Jej granatowa garsonka i spódnica wyglądały bardzo mugolsko, jednak peleryna nie zostawiała wątpliwości, że była czarownicą. Miała dość wyniosłą minę, inaczej można było określić jej oczy, w których błyskały radośnie zielone ogniki. Usta rozciągnęła w uśmiechu, skierowanym do dwójki przyjaciół. Oliwia z miejsca polubiła nieznajomą.
Druga z nich musiała mieć maksymalnie szesnaście lat. Jej rude włosy sięgały do ramion, lekko muskając obojczyki. Piegi na policzkach i nosie dodawały jej swoistego uroku, jednak oczy w odcieniu jadeitu zdecydowanie bardziej hipnotyzowały chłopców, czego żywym przykładem był Marcin, który po prostu utonął w intensywności tęczówek tej dziewczyny. Ona również musiała być właścicielką głosu, który bezbłędnie rozpoznał rasę smoka.
- Rzadko spotykany w Anglii, w Polsce wręcz przeciwnie – dopowiedziała, uśmiechając się lekko. – Jestem Rozalia Musiał.
Oliwia pierwsza otrząsnęła się ze zdziwienia i uścisnęła wyciągniętą dłoń nowej znajomej.
- Oliwia Lestowska, a to Marcin Malinowski, którego chyba sparaliżowało na widok tamtego przystojniaczka… - przedstawiła ich, wskazując ręką w stronę szybującego w powietrzu żmijozęba. Tym sposobem uratowała przyjaciela z opresji.
- Miło mi – wyjąkał, czerwony jak burak. Nie potrafił przywyknąć do tego, że to jego przyjaciółka co jakiś czas ratuje go z głupiej sytuacji. Zazwyczaj był to jego przywilej.
- Mogę na ciebie mówić Liv? – zapytała rozochocona Rozalia, poszerzając swój i tak szeroki uśmiech. Gdy dostała twierdzącą odpowiedź, Malina zaczął zastanawiać się, kiedy jej usta sięgną kształtnych uszu. – Jeszcze mi powiedzcie, że jesteście w moim wieku i idziecie do pierwszej klasy, to już w ogóle nie uwierzę.
- Pora uwierzyć, niedowiarku.
Gdy tylko Roza usłyszała ten komentarz, wybuchła niepohamowaną radością. Jej policzki poczerwieniały z wrażenia, przybierając barwę piwonii, a włosy, dotąd leżące posłusznie na polikach, uniosły się lekko pod wpływem niekontrolowanej magii.
Po krótkiej rozmowie Rozalia, Oliwia i Marcin umówili się pod sklepem różdżkarza, chcąc dłużej porozmawiać. Rozstali się, Malina i Liv ponownie skazani na ponure towarzystwo zrzędliwego z samej miny goblina, a Rozalia i jej mama – drugiego stworzenia. Tym razem jednak każdemu szło się raźniej. Dotąd uczeni magii w domach mieli problem z poznaniem kogoś innego w ich wieku. Cudem było spotkanie Malinowskiego i Lestowskiej. Wtedy jednak cała trójka zyskała szansę na stworzenie jakichkolwiek więzów koleżeństwa przed rozpoczęciem nauki w Akademii.
W końcu piętnastolatkowie stanęli przed drzwiami, przy których majstrował coś goblin. Nie musieli czekać jednak długo.
- Skrytka 375 – oznajmił skrzeczącym głosem Cypek, odsuwając się z przejścia. – Bogactwa państwa Lestowskich.


Przez głowę Oliwii przeszła irracjonalna myśl, że kiedyś zadziwi się, gdy nie zobaczy w skryte stosów galeonów. Gdy tylko przekroczyła próg, pochodnie zawieszone przy ścianach zapłonęły żywym ogniem, a monety oślepiły dziewczynę jasnym blaskiem. Nie zrobiło to na niej jednak ogromnego wrażenia. Była wręcz przyzwyczajona do tego obrazku. Jej rodzice nieraz przyprowadzali ją do Gringotta, żeby pokazywać, jak obchodzić się z goblinami, dlatego również wielokrotnie odwiedzała skrytkę i wielokrotnie oglądała jej zawartość.
Wyciągnęła z kieszeni pozornie niewielką sakiewkę z złotym sznurkiem i zaczęła do niej wkładać wyliczoną sumę, biorąc dodatkowo około dwudziestu galeonów na własne potrzeby. Schowała woreczek, podrasowany zaklęciem zmniejszająco-zwiększającym, na powrót do kieszeni i wyszła przed loch, uśmiechając się lekko do Marcina, który odpowiedział jej tym samym.
Cała trójka ponownie ruszyła przed siebie, tym razem jednak przeszli o wiele mniejszy dystans, gdy ponownie się zatrzymali, a Cypek oznajmił skrzecząco, że oto stoją przed skrytką państwa Malinowskich. Malina zniknął za jego drzwiami, pozostawiając Oliwię w półmroku, skazaną na towarzystwo goblina.
Żeby skrócić sobie czas oczekiwania, Liv bezwiednie zaczęła skubać niewielki strup na łokciu, którego nabawiła się, ucząc się latania na miotle z ojcem. Po chwili jednak przerwała, czując że dostała się do krwi. Westchnęła lekko i sięgnęła do drugiej kieszeni, wyciągając z niej chusteczkę, poplamioną niejednokrotnie. Przyłożyła ją do ranki i czekała, aż ta zaschnie.
- Marnow… czystej krwi Les… - mruknął niezrozumiale stworek, drepcząc w miejscu. Oliwię zaciekawiło, co takiego powiedział, gdyż wydawało jej się, że - zamiast swojego - usłyszała inne nazwisko. Nie śmiała poprosić o powtórzenie, gdyż nie wiedziała, jak Cypek może zareagować.
Całe szczęście, po chwili ze ściany wyłonił się Marcin, biorąc Liv pod rękę i dając goblinowi znak, że mogą ruszać. Po kolejnej, równie przerażającej jak poprzednia, przejażdżce wózkiem, wydostali się na świeże powietrze.
Z chęcią nie wracałabym tam do końca życia – pomyślała dziewczyna, wdychając głęboko rześki poranek. Praga zaroiła się od czarodziejów i czarodziejek, gdy dwójka przyjaciół była w podziemiach. Wszędzie łopotały peleryny, biegnąc w jedną, czy w drugą stronę za swoimi właścicielami. Zeszli powoli z marmurowych schodów, kierując się ku strumieniowi, jakim pędziła cała reszta. Przystanęli jednak, nim ruszyli z tłumem.
- Musimy jeszcze dokupić dwa podręczniki dla mnie i trzy dla ciebie – przypomniała Oliwia – no i trzeba zajść do Grebarczyka. Zacznijmy od księgarni, dobrze?
Marcin zgodził się bez wahania. Wciąż trzymając Liv pod rękę, wszedł między czarodziejów, którzy pruli główną aleją. Minęli sklep ze zwierzętami, krawcową, sklep z asortymentem do quidditcha. Wreszcie z daleka dojrzeli szyld księgarni, dlatego przecisnęli się przez tłum i wpadli do pomieszczenia Piórowej, właścicielki zbiorów książek. Przeżyli niewielki szok – wyskoczyli z kakofonii dźwięków do prawie całkowitej ciszy. Przed nimi ujrzeli starszą kobietę, której kasztanowe włosy przerzedzone były siwizną, a ostro zakończone okulary dawno nie zaznały czyszczenia. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, bibliotekarka uniosła swoje mądre, szafirowe oczy i zmrużyła je, przyglądając się młodym. Później kiwnęła im w odpowiedzi na powitanie głową i wskazała na regał za sobą, opatrzony napisem „akademickie podręczniki”, by na powrót zagłębić się w lekturze opasłego tomu. Przyjaciele popatrzyli po sobie, wzruszyli ramionami i ruszyli w stronę wskazanego działu.
Jak się okazało, znalezienie odpowiednich ksiąg bez użycia różdżki, stało się rzeczą prawie niemożliwą. Regały bowiem miały około pięćdziesięciu metrów długości i dziesięciu wysokości. Marcin jęknął cicho na ten widok.
- Jak my, do cholery, znajdziemy tu te książki?
Oliwia zadawała sobie dokładnie to samo pytanie. Kochała biblioteki i księgarnie, jednak perspektywa szukania tych kilku tytułów przyprawiała ją o ból głowy na samą myśl o tym. Mimo obaw, problem rozwiązał się sam, niestety z dość bolesnym skutkiem dla Maliny.
Przechadzali się między regałami, szukając jakiejś podpowiedzi. Minęli drabinę, na szczycie której ktoś stał i nic by się nie wydarzyło, gdyby nie to, że w tym samym momencie postać stojąca na górze upuściła książkę, która wylądowała idealnie na środku głowy Malinowskiego. Pęd tomu o mało nie zwalił go z nóg, jednak chłopak mimo zdziwienia dzielnie utrzymał się na nich, pozwalając sobie jedynie cicho zakląć pod nosem.
- Na skarpety Merlina!
Okrzyk zdziwił ich i jednocześnie rozbawił. Szybko odsunęli się od drabiny, żeby zrobić miejsce dla kobiety stojącej na jej szczycie. Ta, korzystając ze specjalnie zamontowanych do tego kółek, zjechała na dół. Pierwszym, co można było zauważyć, była burza platynowych włosów. Później do Oliwii i Marcina, który rozcierał wciąż bolące miejsce na głowie, dotarło, z kim mają do czynienia. Typowa blizna na łopatce, odsłonięta przez bluzkę na ramiączkach, z miejsca powiedziała im, kim jest postać przed nimi.
- No widzisz, Marcin, profesor Taflińska jeszcze cię nie zna, a już próbuje cię zabić – zaśmiała się Liv, klepiąc przyjaciela po ramieniu. Ten również się uśmiechnął, czekając, aż przyszła nauczycielka odwróci się do nich. Było to niełatwe zadanie ze względu na stos książek, który trzymała w ramionach.
- Merlinie – jęknęła, próbując sięgnąć różdżkę. Malina rzucił się jej na pomoc i przytrzymał tomy tak, by blondynka mogła użyć magii. – Wingardium Leviosa!
Gdy książki zawisły w powietrzu, Taflińska otarła pot z czoła i spojrzała na dwójkę piętnastolatków.
- Kinga Taflińska, miło mi.
Kobieta przewyższała Oliwię o głowę, jednak brakowało jej kilkunastu centymetrów do wzrostu Marcina. Miała na sobie białą bluzkę wciągniętą w niebieskie dżinsy, które trzymały się na pasku. Na bladych nadgarstkach nosiła masę bransoletek w przeróżnych kolorach. Uśmiechała się delikatnie, ledwo rozciągnąwszy usta. Niebieskie oczy wpatrywały się bystro w dwójkę przyjaciół, przeszywając ich spojrzeniem. Oliwia poczuła się nieswojo w towarzystwie dziewczyny. To uczucie jednak szybko minęło.
- Niby jestem farbowaną blondynką, ale czasem naprawdę za grosz mi rozumu – rzuciła, zagarniając grzywkę za ucho. – Skoro mnie znacie, a ja was nie, to musicie być nowymi uczniami Akademii. No? Macie jakieś imiona, czy mam na was mówić Milczek i Milcząca?
- Marcin Malinowski i Oliwia Lestowska – tym razem prezentacji dokonał Malina.
Chłopak rozejrzał się po regałach z ciężkim westchnieniem. Oliwia zrozumiała, o co mu chodziło. Nie wolno im było marnować czasu na pogaduszki z przyszłą nauczycielką. Musieli koniecznie znaleźć te podręczniki.
- Pani wybaczy, profesor Taflińska, ale musimy znaleźć podręczniki, a nie mamy dużo czasu… - zaczęła się tłumaczyć Liv, pokazując starszej listę zakupów w księgarni. Ta rzuciła na nią okiem i wyciągnęła różdżkę przed siebie, lekko uniesioną w górę.
- Accio „Księgi zaklęć i uroków”, „Historia magii polskiej i zagranicznej”, „Transmutacja podstawowa i animagiczna”!
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, przywołane książki spokojnie podleciały do oniemiałych nastolatków. Szybko chwycili je w ramiona, nie chcąc przemęczać profesor Taflińskiej przed samym początkiem roku.
- Dziękujemy – wykrztusiła Oliwia, uginając się pod ciężarem ogromnych tomów. Marcin jednak szybko przechwycił jeden z nich, uwalniając Liv od jego wagi. – Ale my nie potrzebujemy „Transmutacji podstawowej i animagicznej”, jedynie podstawową…
Nauczycielka roześmiała się w głos i pokręciła głową, wprawiając w ruch nieokiełznaną czuprynę.
- Uwierzcie, wyglądacie na takich, którym się to przyda. Miłego dnia, dzieciaki!
Już po chwili wprawiła wózeczek w ruch jednym machnięciem dłoni, nie czekając na odpowiedź przyszłych uczniów. Będąc w połowie drogi, krzyknęła jeszcze:
- Prywatnie: Kinga jestem!


Marcin i Oliwia uśmiechnęli się do siebie i ruszyli do kasy. Starsza bibliotekarka okazała się miłą panią około osiemdziesiątki, która szybko rozprawiła się z podręcznikami. Już po chwili oboje wyszli z pozornie niewielkiego budynku, po raz kolejny trafiając w środek gwaru magicznego światka. Szybko przemieścili się przed wejście następnego sklepu, który nosił nazwę: „Różdżkarskie wyroby Grebarczyka”.
Gdy weszli do środka, pierwsze, co do nich dotarło, to całkowita, niczym niezmącona cisza.
Później zaczęli zauważać drobniejsze szczegóły, jak na przykład półki zapełnione po brzegi mugolskimi i czarodziejskimi książkami, czy chociażby wszechobecny dym papierosowy, sączący się z popielniczki, stojącej naprzeciw mężczyzny o długich, kasztanowych włosach. Pochylał się nad podłużnym kawałkiem bordowego drewna, rzeźbiąc na nim wymyślne wzory. Po chwili uniósł na nich swoje oliwkowe oczy, błyszczące w jasnym świetle lamp.
- Hm. Cis i głóg. Ciekawe – mruknął, przyglądając im się z odległości dwóch czy trzech kroków. Po chwili gwałtownie wstał i zniknął za stojącym w pobliżu regałem. Zdezorientowani przyjaciele zbliżyli się niepewnie do biurka, cierpliwie czekając na powrót różdżkarza. Oliwia zaczęła po chwili kaszleć ze względu na tym tytoniowy.
- Aqua Eructo – dało się dosłyszeć zza półki. Rozbłysło niebieskie światło, a papieros momentalnie zgasł, zalany niewielką ilością wody. Wysoka, ciemna postać różdżkarza pojawiła się za biurkiem. – Wybacz mi, panno Lestowska, ale to mój iście mugolski nałóg, którego nie potrafię się wyzbyć.
Podał obojgu różdżkę, Marcinowi tą z jaśniejszego drewna. Chłopak uniósł ją i delikatnie poruszając nadgarstkiem rzucił zaklęcie:
- Avis.
Z końca wystrzeliło stado skowronków, które szybko uciekły przez otwarte okno. Grebarczyk pokiwał głową z uznaniem.
- Głóg, jedenaście i pół cala, z rdzeniem ze szponu hipogryfa. Uważaj z nią, może być kapryśna, jeśli rzucisz zaklęcie zbyt pochopnie.
Malina skłonił lekko głowę, uśmiechając się do Piotra, który jednym wyborem spełnił jego marzenie. Chłopak trzymał różdżkę niczym ósmy cud świata – był po prostu uradowany tym, że w końcu ma ją dla siebie.
Koniec z zazdroszczeniem innym – pomyślał z satysfakcją.
Tymczasem Oliwia wahała się, co do użycia magii. Od zawsze miała większą moc niż jej przyjaciel i bała się, że jeśli różdżka jest źle dobrana, stanie się coś złego. Zdecydowała się na najbezpieczniejsze zaklęcie, przychodzące jej do głowy.
- Lumos.
Nim jednak zdążyła cofnąć przepływ magii, koniec drewna zapłonął wyjątkowo mocnym światłem, zdecydowanie nienależącym do tego zaklęcia. Liv szybko przerwała czar. Zaniepokojona spojrzała w stronę różdżkarza, który w zamyśleniu przyglądał jej się. Machnięciem swojej własnej różdżki przywołał jedno z niewielu drewnianych, rzeźbionych pudełek i wyjął z niego jeszcze jedną, podał ją dziewczynie, mówiąc:
- Spróbuj mocniejszego zaklęcia, jak na przykład Duro.
Oliwia wytrzeszczyła na niego oczy.
- Przecież tego zaklęcia używa się dopiero w trzeciej klasie Akademii! – mruknęła, niezdolna do podniesienia głosu. Grebarczyk po prostu ją zignorował, czekając, aż wykona polecenie. Dziewczyna potrząsnęła głową z niedowierzaniem, jednak wycelowała różdżkę w stojącą na biurku drewnianą figurkę. Westchnęła ciężko.
- Duro.
Krzyknęła cicho, kiedy rubinowe nici zaklęcia zmieniły figurę w kamień! Zaskoczona spojrzała na różdżkarza, który zerknął na nią z uznaniem.
- Cis, dziewięć cali i, tak jak myślałem od początku, wyjątkowo mocny rdzeń. Ostatnim razem sprzedałem taką różdżkę lata temu, na początku mojej kariery. Kieł widłowęża.
Liv zwróciła na niego spojrzenie, przerażona wiadomością. Tego rodzaju rdzeń w połączeniu z tym drewnem był mieszanką iście czarnoksięską. Cisową różdżkę miał przecież Voldemort – pomyślała ze zgrozą, patrząc na ciemne zawiniątko leżące w jej dłoniach.
- Bez obaw – pocieszył ją Grebarczyk, uśmiechając się lekko. – Różdżka wybiera sobie czarodzieja, ale nie jego czyny. Jeśli nie zechcesz, nie stanie się źródłem zła. Wszystko zależy od tego, jak pokierujesz moc, którą masz w sobie. A masz jej zadziwiająco dużo.
Ostatni komentarz zawstydził dziewczynę, która spłonęła rumieńcem. Nie był to pierwszy raz, kiedy ktoś doświadczony magicznie twierdził, że ma ogromną moc. Nie chciała tego. Nie lubiła wyróżniać się, wolała zostawać w cieniu innych, dlatego często pozwalała Marcinowi przejmować inicjatywę w różnych sprawach. W tej jednak nie mogła. To ona miała większą moc i potwierdzano to na każdym kroku. Poniekąd bała się tego, a teraz jej strach wzmógł się poprzez wybór różdżki.
Cis jest wręcz stworzony do czarnej magii – ta myśl obijała jej się o czaszkę, kiedy wychodzili ze sklepu, kierując się ku pobliskiej kawiarni, gdzie mieli zaczekać na Rozalię. – A kieł widłowęża?
Obawy nie dawały jej spokoju aż do końca tamtego dnia.

______________

Rozdział niesprawdzony. Boru, całe 14 stron i 3610 słów. Jestem z siebie dumna.
EDIT: W końcu sprawdzany xD.

5 komentarzy:

  1. Też duma w obec Ciebie we mnie gości. :) Byle tak dalej. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Starsza bibliotekarka okazała się miłą panią około osiemdziesiątki" -i jeszcze pracuje? Pozdrawiam! xD
    Sprawdzone, poprawione.
    Ogółem ciekawe. Widłowąż? A cóż to jest za cholerstwo *szpera po półkach*, No, Rowling, gdzie żeś dała to stworzenie i ja je pominęłam? Ej, tu tego nie ma,bunt.
    Rozdział całkiem-spoko-psze-pani. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nim zapomnę - widłowąż się kłania:
      http://www.harry-potter.net.pl/Widlowaz-i618.html
      To teraz cała reszta ;p
      Pracuje, pracuje. A co ma innego do roboty? Cisza, spokój biblioteki, czego chcieć więcej! ;P A że się czasem trafia jakaś postrzelona Taflińska to cóż. Tak też bywa :3
      Dziękuję, cieszem się że całkiem-spoko-rozdział ;)

      Usuń
    2. Tag bardzo postać wzorowana na mnie XD

      Usuń