22 grudnia 2014

Rozdział 3


Nad głowami młodych przyświecało słońce. Oliwia siedziała po turecku na piasku, w czarnej sukience ledwie zakrywającej jej uda. Na plecach miała spore wycięcie, w którym było widać skrzyżowane ramiączka stanika od stroju kąpielowego. Z przodu widniał kolorowy napis „Sun”. Włosy ściągnęła w koka, puszczając jedynie jeden lok tak, by opadał jej na policzek. Przesypywała złocisty piasek między palcami, zgarbiona. Miała palce poplamione atramentem – przed godziną skończyła podpisywać swoje zeszyty szkolne.
Marcin zwyczajowo miał na sobie ciemne ubrania. Krótkie spodenki podwinął najwyżej, jak tylko był w stanie. Koszulka na ramiączkach, tego samego koloru, była mokra od słonej wody. Chłopak przeczesał włosy jedną ręką, przyglądając się falom uderzającym w molo. Zagryzł wargi, rozmyślając o tym, co przeczytał w Niedzielnej Wiedźmie, tygodniku na wzór Proroka Niedzielnego.
Tamten dzień, ostatni dzień wakacji, mógłby być wręcz sielankowy, gdyby nie właśnie te informacje, które dotarły do uczniów Akademii za pośrednictwem gazety.
- Powiedz, proszę, że żartujesz.
- Wychodzi na to, że jednak nie.
Oliwia zacisnęła pięść na wygrzebanym kamyku i wzięła zamach, ciskając nim przed siebie ze złości i oburzenia.
- Przecież on jest pieprzonym. Byłym. Śmierciożercą! – przy każdym wykrzyczanym słowie dziewczyna ryła w plaży, kopiąc niewielki dołek. Malina przyglądał się temu niespokojnie. On również nie zgadzał się z werdyktem Ministerstwa, jednak nie okazywał tego.
- Pomógł Potterowi złapać Lestrange’a – przypomniał przyjaciółce, wzdychając ciężko. – Tylko dzięki temu oczyścili go z zarzutów.
Z każdym wypowiedzianym przez niego słowem, rósł w nim płomień złości, mroku. To był jeden z wielu minusów tak późnego rozpoczynania nauki – w szesnastolatkach gromadził się ogrom mocy, przeradzający się w gniew, nieraz w szał magiczny. Mimo tego Zarządcy Szkolnictwa nic sobie z tego nie robili. Na szczęście Malina w porę opanował swoją złość, oddalając ciemne uczucia z dala od siebie. Mimo to wciąż był rozdrażniony wyborem Ministerstwa.
Jego? Na dyrektora szkoły?!
- Szkoda mi tego jego syna. Nataniela. Był od nas starszy? – zapytała niespodziewanie Liv, zerkając z ukosa na przyjaciela.
- Ten sam rocznik co my – burknął, nagle ogarnięty przez smutek. – Chłopak nie miał szans przeżyć. Po raz pierwszy ktoś w ogóle spotkał się z czymś takim. Jak oni to nazwali? Magiczny brak odporności?
Nie dostał odpowiedzi. Oliwia zamyśliła się, przypatrując się promieniom słońca, które powoli kończyło swą wędrówkę. Zbliżał się zachód. Dzieciaki biegały po plaży, grając w piłkę czy to taplając się w orzeźwiającym morzu.
Nataniel mógłby też tak żyć – pomyślała ze smutkiem, przypominając sobie jego zdjęcie w gazetach. Był uśmiechniętym chłopakiem z brązową czupryną, nieokiełznaną tak, jak włosy jego ojca. Chorobliwa chudość rzucała się w oczy, jednak mimo to mógłby być normalnym czarodziejem. Mógłby skończyć Hogwart. Zacząć pracę. Założyć rodzinę i przedłużyć dzieje znakomitego rodu. Stworzyć nowy rozdział ich historii. Zmazać cień, jaki rzucił na niego jego dziadek.
Liv westchnęła ciężko. Znała całą historyjkę ich życia. Byli szczęśliwą rodziną, dopóki matki Nataniela nie zabiła śmierciotula. Co najgorsze, jej mąż to widział na własne oczy, lecz wyczarował Patronusa zbyt późno, by uratować ukochaną. Gdy przepędził monstrum, z kobiety pozostały tylko wspomnienia.
Później wraz z synem osiedlił się w Czechach, wychowywał go samotnie. Także tam spotkało go nieszczęście, gdyż to w tamtejszej Klinice Chorób i Urazów Magicznych wykryto u Nataniela brak odporności na wszystkie choroby, magiczne jak i mugolskie.
Nie do końca wiedząc, co robi, Oliwia wstała i zrzuciła z siebie sukienkę, która wylądowała na kolanach Marcina. Poprawiła dół swojego czarnego stroju kąpielowego i pobiegła do morza. Chłopak odprowadził ją wzrokiem, obserwując uważnie, jak ta wskakuje między wysokie fale, raz po raz pojawiając się na powierzchni i znikając pod wodą. Uniósł jej sukienkę przed siebie i poskładał ją byle jak, po czym położył ją na resztę rzeczy. Nie umknął mu oszałamiający zapach perfum, jaki ciągle trzymał się jej ubrań. O to dbała ciągle. Piżmo.
Tymczasem dziewczyna wyładowywała nadmiar mocy na morzu, zwiększając fale i nurkując pod nimi. Następnego dnia miała zacząć używać różdżek, więc nie mogła pozwolić sobie na nagły wybuch tych wszystkich zasobów zmagazynowanych w niej.  Informacja o nowym dyrektorze szkoły wznieciła w niej tornado mocy magicznych, co mogło być zwyczajnie niebezpieczne dla wszystkich wokoło niej przy pierwszym zaklęciu. Nie chciała przecież wysadzić w powietrze Pokoju Aniołów już pierwszego dnia.
Po pewnym czasie zmęczona Liv wyszła z wody, kierując się powoli ku leżącemu Malinie. Oddychała ciężko, wyczerpana wysiłkiem fizycznym jak i magicznym. Z uśmiechem przyjęła ręcznik. Widziała, że jej przyjaciel, chcąc nie chcąc, nie może oderwać od niej wzroku. Jej sylwetka nie pozostawiała wiele do życzenia. Wąska talia, szerokie biodra, zgrabne, opalone nogi. Znała zalety swojego ciała, często też ignorowała jedyny jej kompleks, czyli biust.
Nie chcąc sprawiać mu przykrości słowami, które wręcz cisnęły jej się na usta, powiedziała:
- Powinniśmy wracać.
Chłopak tylko kiwnął głową i podał jej sukienkę. Sam wstał i narzucił na ramiona kostkę. Gdy oboje nałożyli buty, leniwym krokiem ruszyli ku miastu, które z każdą chwilą znikało w mroku nocy. Zmęczeni całym dniem spędzonym na plaży nie rozmawiali. Szli w ciszy, wsłuchując się w wiatr, szumiący między liśćmi drzew, a także w śpiewy ptaków, które raczyły ich swoim koncertem. Dotarli do bloków, lecz nie żegnali się wiedząc, że tej nocy zobaczą się jeszcze raz. Wyczerpana Liv wdrapała się na piętro, tym razem mając przy sobie klucz. Weszła cicho do domu, bezszelestnie zamykając drzwi. Gdy usłyszała głos ojca, zorientowała się, że przyszła nie w porę.
- Ty idiotyczne stworzenie! Ile razy mogę ci powtarzać, że masz uważać co robisz, pomiocie magiczny?! Przez ciebie się oparzyłem!
Niepewna Liv zbliżyła się do drzwi salonu, w którym ujrzała swojego ojca z papierosem w ręku, pochylającego się nad skrzatką. Nim pomyślała, co się dzieje, zapłonął w niej gniew, tak palący, że aż nie do wytrzymania. Cała złość dwóch miesięcy skumulowała się w jedno. Nim jej matka zdążyła ją pochwycić za rękę, już stała między małym stworzeniem a swoim ojcem, promieniując mocą, którą zasiliła również swój głos.
- Jak śmiesz?!
Gdyby nie bariery ochronne, założone na mieszkanie Lestowskich, Oliwię słyszałby cały Gdańsk. Patryk skrzywił się jedynie.
- Ty nędzna miernoto! Nic ci w życiu nie wyszło! Wszystko zapewnił ci twój ojciec, więc teraz wyżywasz się na biednej skrzatce! Jak śmiesz!
Nie zorientowała się nawet, w którym momencie ręka mężczyzny wylądowała na jej policzku. Pamiętała, że poczuła ostry ból, później uderzenie o podłogę, a potem nagłe ulotnienie się magii w niej. Gdy uniosła wzrok na ojca, zrozumiała, gdzie podziała się jej moc.
Patryk Lestowski wisiał kilkanaście centymetrów ponad podłogą, zamknięty w świetlistej klatce, która z każdą sekundą robiła się coraz ciaśniejsza. Mężczyzna ani jego żona nie mogli nic zrobić. Zaklęcie było zbyt silne dla nich, a każde inne było natychmiast niwelowane. Następne, co zapamiętała, to Skrzesia, pochylająca się nad nią i mówiąca:
- Nie trzeba było, pani, zasłużyłam na to. Potrzeba pani dyptamu, pani.
Gdy później próbowała sobie przypomnieć, w jaki sposób trafiła do swojego pokoju na poddaszu, nie wiedziała. Pomyślała, że uderzenie jej ojca musiało być naprawdę silne, skoro rozerwało jej policzek na tyle, by wyleczyć go dyptamem, a także na tyle silne, by uszkodzić jej pamięć. Przez myśl przeszło jej nawet, że doznała wstrząsu mózgu, lecz odrzuciła od siebie ten pomysł, gdyż oprócz niewielkiego zaniku pamięci nie miała żadnych innych objawów.
Usiadła na łóżku i z roztargnieniem sięgnęła po różdżkę. Nim pomyślała, co robi, machnęła nią w kierunku otworu w podłodze, zamykając go zaklęciem. Później podziękowała szczęściu, że Namiar miał być założony na nią dopiero pierwszego września. Mimo tego nie odłożyła drewienka, gdyż ciepło wydzielane przez rdzeń uspakajało ją. Rozejrzała się po pokoju, szukając wzrokiem czegoś, co mogłaby zrobić, żeby zapomnieć o ojcu.
Było to przestrzenne pomieszczenie, z sufitem na kształt dachu, na którym wisiało kilkanaście plakatów jej ulubionych, mugolskich zespołów. Wisiały tam, ponieważ jej rodzice nie pozwalali jej wieszać ich w ogóle w pokoju, a tylko do góry nigdy nie patrzyli. Ściany, pokryte błękitną farbą, ciemniały na wewnętrznej stronie dachu, który był zaczarowany. Pokazywał niebo w Gdańsku, jeśli tylko Oliwia tego zapragnęła. Wtedy gwiazdy uśmiechały się do niej smutno, jakby chcąc jej powiedzieć, że jeszcze wszystko się ułoży.
Nagle lustro, przymocowane do ściany naprzeciw łóżka, poruszyło się gwałtownie. Liv uniosła różdżkę, przypominając sobie z historii magii pierwsze zaklęcie oszałamiające, jakiego była w stanie użyć. Mając w pogotowiu formułkę, podniosła się powoli i ruszyła ku zwierciadłu. Widziała siebie, rozczochraną i zaczerwienioną, zbliżającą się bez odrobiny wprawy do ściany. Nie miała w sobie tej wyrobionej przez lata gracji poruszania się z różdżką, którą posiadała jej matka. Całkowicie zapomniała o strachu przed używaniem rdzenia. Wtedy liczyło się tylko to, że ktoś chciał wejść do jej pokoju.
Chwyciła za obramowanie lustra i delikatnie je pociągnęła, odsłaniając kawałek tajemnego przejścia między piętrami szeregowych bloków. Za drzwiami ujrzała kogoś, kogo się nie spodziewała jeszcze przez najbliższe dwie godziny.
- Marcin? – wychrypiała, odsuwając się od lustra i opuszczając różdżkę. Skrzywiła się, słysząc swój skrzypiący głos. Odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz. – Malina, co ty tu robisz?
- Skrzesia u mnie była, wszystko już wiem.
Jego ton głosu był na tyle dobitny, by Liv mogła bez problemu stwierdzić, że tego wieczoru nie zbyje go kolejnymi historyjkami o rzekomo jej winie. Znała układ, jaki chłopak zawarł ze skrzatką na tyle dobrze, by bez słowa protestu wpuścić go do środka. Zamknęła za nim przejście i oparła czoło o zimną taflę lustra. Przymknęła powieki i stała tak, nie patrząc na Marcina, który obserwował ją uważnie, przysiadłszy na skraju łóżka. Chłopak wiedział, że nie powinien jej zaczepiać czy wyrywać z myśli. Widział wielokrotnie, jak wyglądała po kłótniach z ojcem, lecz tym razem było zdecydowanie gorzej.
- Ojciec nie uderzył cię od czasów tego chłopaka z podstawówki, racja? – zapytał cicho, spuszczając wzrok na lustrzane odbicie siebie samego, czarnej postaci wśród kolorów jej pokoju.
- Tak.
Głos załamał jej się w tym samym momencie, w którym osunęła się na podłogę. Szloch wyrwał się spomiędzy jej ust tak szybko i tak niespodziewanie, że nie była w stanie nad nim zapanować. Objęła się ramionami, klęczała przed lustrem, zanosząc się płaczem. Po chwili wylądowała w towarzystwie poduszek, kołdry i ukochanego pluszowego misia z lekko naderwanym, prawym uchem i łapką pachnącą kakao. Wtuliła się wręcz automatycznie w Marcina, który pojawił się przed nią już po chwili.
Milczeli.
Oliwia po raz kolejny analizowała to, co było między nią a chłopakiem. Potrzebowała go, wiedziała to od początku całej znajomości, jednak nie czuła ponad to żadnych cieplejszych uczuć, niźli przyjaźń. Wiedziała, że chłopak potrafił przesiedzieć z nią godziny, bo coś do niej czuł. Nie umiała jednak jednoznacznie pokazać mu, że ich znajomość nigdy nie przerodzi się w nic więcej, bo wiedziała, że by go skrzywdziła. A tak pozwalała mu trwać w radosnej niewiedzy. Myślała, że daje mu tym pewnego rodzaju szczęście.
Marcin natomiast z każdą tego typu chwilą cierpiał coraz bardziej. Nienawidził niepewności – on musiał albo coś wiedzieć w całości, albo w ogóle nie wiedzieć. Dlatego niepewność uczuciowa Oliwii wręcz go zatruwała od środka. Potrafił godzinami rzucać w wzmocnione lustro przedmiotami, licząc na to, że któreś w końcu rozbije nieskazitelną taflę i zakończy jego męczarnie przed własnym odbiciem.
W tej sytuacji oboje zasnęli, zatopieni w swoich myślach. Ich sny trwały krótko, ze względu na wczesną porę ich wyjazdu. Na peron w podziemiach musieli dostać się przy pomocy samochodu mugolskiego, a to zajmowało około dwóch godzin, gdyż z Gdańska musieli przemieścić się do Sopotu, a tam dopiero wjechać na odpowiednią trasę. Oczywiście mogli się teleportować pod samo przejście do tunelu, tyle że mieściło się ono w środku miasta, co było zasadniczym utrudnieniem, które woleli uniknąć wcześniejszym wstaniem, niż szukaniem dogodnego do aportacji miejsca.
Gdy tylko Liv otworzyła oczy, w jej głowie sformowała się dość długa, niekoniecznie cenzuralna litania na temat mugoli. Dziewczyna uniosła się na łokciach, zgarniając dłonią włosy z pola widzenia.
Marcina już nie było.
Po chwili jednak weszła jej matka, pokrzyczała na nią za bałagan w pokoju i kazała jej przed wyjazdem do Sopotu posprzątać. Jako że od kilkunastu godzin nałożony był na nią Namiar, nie mogła użyć zwykłego zaklęcia. Musiała robić wszystko ręcznie, miała wrażenie, że kobieta również zdaje sobie z tego sprawę. Przywykła jednak do tego typu kar za kłótnie z ojcem.
Jej matka dążyła do zgody w ich domu. Tego typu awantury nie pomagały, lecz starsza była głucha na rozsądne argumenty młodszej z Lestowskich i wolała wyżywać się na niej zamiast porzucić męża lub po prostu powiedzieć mu, jak bardzo krzywdzi najbliższe sobie osoby. Oliwia nagle zrobiła się wyjątkowo smutna, gdy pomyślała o tym, przez co przeszedł jej ojciec, gdy był w jej wieku.
Powiela błędy swojej matki. Czasem człowiek nie widzi tego, że staje się swoim oprawcą chcąc być jego przeciwieństwem – pomyślała znienacka, zdziwiona grzebiąc w biurku, by odnaleźć swój niebieski zeszyt i zapisać w nim tę myśl. Gdy to uczyniła, zamyśliła się. Czy to było prawda?
Wróciła wspomnieniami do jednej z niewielu rozmów z ojcem. Pamiętała dokładnie jego opowieść o tym, w jakiej rodzinie przyszło mu żyć.
Był czarodziejem półkrwi. Jego ojciec, mugol, zmarł, gdy Patryk miał sześć lat. Chociaż zmarł to dość nieodpowiednie słowo – komentował tata Oliwii, śmiejąc się ponuro. Matka Patryka trenowała zaklęcia niewybaczalne. Niestety pan Lestowski stał się workiem treningowym na Cruciatus oraz Imperio, a gdy już nie wytrzymywał, także na Avadę Kedavrę. To ostatnie i najgorsze z zaklęć niewybaczalnych wychodziło jej najlepiej.
Następnym w kolejce do treningu był jej własny, pierworodny syn. I tylko dlatego, że nim był, nie używała Crucio. Chciała utrzymać go przy życiu i przy zmysłach, żeby przedłużyć dzieje rodu. Nie wiedziała, że Imperius może doprowadzić do  prawie całkowitej bezpłodności. Męczyła go tym zaklęciem, puszczając bez niego jedynie do szkoły, wtedy jeszcze mugolskiej. Ciągnęła to wszystko do momentu, w którym Patryk dostał się do Akademii Magii i Czarodziejstwa w Janowcu, gdzie funkcję dyrektora pełnił jeszcze Adrian Imański, który od początku obserwował Lestowskiego. Gdy dowiedział się, co się działo w jego domu, wytoczył matce chłopaka sprawę. Wizergamot szybko orzekł o winie kobiety, jemu samemu przyznając opiekę nad Patrykiem.
Mimo tych ciężkich przeżyć z młodości pan Lestowski także nadużywał magii. Jedyną różnicą było to, że on używał jej wobec skrzatów, goblinów i innych magicznych stworzeń. Często były to zaklęcia, które podduszały lub torturowały w inny sposób ofiarę. Każda dozwolona przez magiczny świat metoda była wedlug niego dobra, by utrzymać dyscyplinę. Nie uznawał zwykłej rozmowy czy prośby – to, jego zdaniem, było oznaką słabości.
Oliwia otrząsnęła się z zamyślenia i szybko zgarnęła większość rzeczy z biurka do szafeczki, gdyż usłyszała na schodach kroki swojej mamy. Następnie rzuciła się do walizki, poprawiając leżące w niej ubrania i książki, a także masę przyborów magicznych. Były tam kociołki na eliksiry, a także niektóre z składników, które na co dzień ciężko było zdobyć. Mimo że na liście rzeczy potrzebnych do szkoły tego nie było, Liv miała tam swoje zapasy. Od początku wakacji planowała tworzenie mikstur wzmacniających, które przydadzą się jej w szkole. I to nie dla niej, lecz dla Marcina, który źle znosił stres przed egzaminami.
Zapięła zamek błyskawiczny i podniosła się z klęczek w tym samym momencie, w którym jej matka wyciągnęła do niej ręce z bluzką i spódniczką skompletowaną przez Akademię. Przyjęła to, dziękując jej skinieniem głowy i szybko zrzuciła z siebie stare, mugolskie ubrania, nakładając szary uniform z plisowaną spódnicą na wysokości kolan. Na lewym rękawie letniej bluzki błyszczała odznaka Akademii Magii w Janowcu – koło podzielone na pięć części, każda mający inny kolor, otoczone skrzydłami.
Oliwia spojrzała w stronę lustra, by za pomocą szczotki do włosów zebrać je w kucyka. Później wciągnęła na nogi swoje baleriny, nie kłopocząc się podkolanówkami. Odwróciła się przodem do matki i zobaczyła, że ta przygląda się jej z nieukrywaną dumą.
- Wyglądasz zupełnie nie, jak nasza córka – mruknęła, odwracając od niej wzrok, który padł akurat na niebieski zeszyt, leżący na biurku. – Zapomniałaś czegoś?
- Ach, taak, to mój zeszyt z notatkami – odpowiedziała wymijająco, zgarniając go do torby, którą po chwili zarzuciła na ramię. Wyciągnęła jeszcze spod poduszki biały odtwarzacz MP4, a także słuchawki tego samego koloru. Przerzuciła jedną z nich przez ramię, drugą włożyła do ucha. Później kilkoma szybkimi kliknięciami wybrała piosenkę – było to „Paradise City” w wykonaniu Guns’n’Roses. Dziewczyna uśmiechnęła się i podbiegła do okna.


- Mersi! – krzyknęła, wyciągając przed siebie przedramię. Już po chwili puszczyk wylądował na jej ręku. Oliwia wskazała na klatkę, stojącą jeszcze na półeczce. Sowa wzbiła się w powietrze, by po chwili spokojnie wylądować w środku. – Grzeczna sówka.
Po chwili na dnie zamkniętej klatki wylądował kawałek czekolady, jednak jak szybko tam się znalazł, tak szybko zniknął stamtąd. Liv pokiwała jedynie głową z pożałowaniem i wyszła z poddasza, ciągnąc za sobą kuferek. Odwróciła się na chwilę do matki, przyglądając się, jak schodzi niezdarnie z poddasza. Ona, już do tego przyzwyczajona, robiła to z o wiele większą gracją. Gdy zrównały się, młodsza zapytała, wskazując za siebie:
- Tata czeka w aucie?
- Tata dzisiaj z nami nie jedzie.
Ta wiadomość była dla niej niczym grom z jasnego nieba.
Wiedziała, że po kłótni zeszłego wieczoru przyjdzie jej wysłuchiwać komentarzy ze strony mamy, jednak nie pomyślała, że ojca także uderzyło to, że użyła tego typu zaklęcia. Nie pomyślała także o tym, jakie to mogło mieć skutki, na przykład chorobę. Mimo całej nienawiści do tej postaci zmartwiła się – to w końcu wciąż był jej tata. Na dodatek z miejsca przypomniała jej się matka Patryka Lestowskiego.
- Wszystko z nim okej? – zapytała, nie próbując ukryć zgrozy, czającej się w jej głosie.
- Tak, tylko jest zmęczony. Wyciągnęłaś z nas wczoraj siódme poty, żebyśmy przełamali to cholerne zaklęcie – mruknęła kobieta, która nagle wydała się Oliwii bardzo słaba. – Jest w pokoju. Zostaw kufer i idź się z nim pożegnać, czekamy w aucie.
Liv zlękniona ruszyła korytarzem. Minęła wejście do kuchni i weszła do salonu. Nic się tam nie zmieniło. Przed kanapą dalej stał nienaruszony kominek z czerwonej cegły, nad nim widniał wciąż obraz pokazujący pojedynek Dumbledore’a i Grindelwalda. Oszklone regały ciągle zajmowały tylną ścianę, a w rogu stał niezmiennie stół z szachami czarodziejów. Dziewczyna zmierzała jednak do drzwi na lewo od wejścia. Zapukała nieśmiało. Usłyszawszy miękkie „wejdź”, uchyliła drzwi i zajrzała do środka.
Pokój był niewielki, ledwo mieścił dwuosobowe łoże z baldachimem a także szafę. Żółte ściany były ozdobione wymyślnymi wzorami, tak niepasującymi do Patryka. Liv z miejsca zobaczyła w tym rękę jej nieugiętej matki. Pościel, błękitna, była pomięta przez postać leżącą pod nią.
Ojciec dziewczyny wyglądał w miarę dobrze. Włosy, zazwyczaj związane, rozsypały się na poduszce. Skóra mężczyzny znacząco odcinała się od jasnego nakrycia. Uniósł dłoń i przywołał nią do siebie córkę. Gdy ta przysiadła na brzegu łóżka, szatyn uśmiechnął się i pogłaskał ją po włosach.
- Nie sprawisz mi zawodu – stwierdził głosem dumnego ojca. – Jesteś niesamowita. Miłej podróży. Napisz, jak tylko dotrzesz. Bardzo cię kocham.
Te słowa oraz buziak na czole tak zaszokowały Oliwię, że była w stanie wyjąkać jedynie:
- Ja Ciebie też, tato.
Gdy wyszła z pokoju, zrozumiała, że istniała możliwość, iż pomyliła się w ocenie swojego ojca. Tego rodzaju czułości zdarzały się rzadko – ostatnim razem było to, gdy skończyła kurs nauczania podstawowego. Nie użyła Legilimencji, mimo że mogła, by sprawdzić prawdziwość tego wszystkiego. Postanowiła zaufać swojemu tacie i uznać, że wcale nie był taki zły, za jakiego go brała.
Szybko przemierzyła resztę pokoi, zamknęła za sobą drzwi frontowe, zbiegła po schodach i już po chwili wypadła na słoneczny poranek. Jej mama skinęła na nią zza szyby czarnego Opla Insignia. Ju po chwili siedziała ramię w ramie z Marcinem, który miał na sobie ten sam uniform, z długimi spodniami i koszulką. Chłopak posłał jej jedno spojrzenie, a Liv zrozumiała, co miał jej do powiedzenia. Przywitała się z jego matką, a samochód w tym czasie ruszył przed siebie.
- Nie za ciepło ci? – zapytała z przekąsem, uśmiechając się jadowicie. Dostała kuksańca w bok, śmiejąc się w głos. Uwielbiali sobie dogryzać w ten właśnie sposób. Dziewczyna jednak założyła do uszu słuchawki już po dziesięciu minutach drogi, znudzona politycznym tematem rozmów kobiet z przodu, które co chwila uciszały przyjaciół. Oliwia jednak miała Malinie wiele do opowiedzenia, dlatego nawiązała z nim podstawowe połączenie legilimencyjne i przesłała mu wydarzenia poranka w postaci obrazów zabarwionych uczuciami, gdyż tylko w ten sposób ją tego nauczono.
Jego zdziwione spojrzenie było wystarczająco wymowne.
Liv pokiwała głową, potwierdzając, że to całe zdarzenie było prawdziwe, i przytuliła go nagle. Uśmiechała się przy tym szczęśliwa, a jako że nie przerwała magii, Marcin poczuł jej radość i także rozciągnął usta, przygarniając do siebie dziewczynę. Wtulił nos w jej kark, kiedy oparła się na jego klatce piersiowej, i wdychał zapach, który tak go paraliżował. W pewniej chwili szatynka zorientowała się, że zapomniała zamknąć przepływa magii, co uczyniła bezzwłocznie. Malina zauważył to po chwili i zaśmiał się cicho.
Wiedział, że nie potrzeba mu magii, by zobaczyć, jak czuje się jego przyjaciółka. Rozpracował to na początku ich znajomości. Później, przez kilka lat ich znajomości, skrzętnie to wykorzystywał. Jego sekretem była umiejętność czytania z jej oczu. Jak się okazało, był to najskuteczniejszy sposób na dojrzenie prawdziwych emocji, czających się w jej głowie i sercu. Robił to, ponieważ często dziewczyna ukrywała, co tak naprawdę czuje. Potrafiła założyć prawie idealną maskę, niezakrywającą jedynie jej oczu, czasem zmęczonych, czasem błyskających gniewem. Nie wiedziała o tym, że chłopak na tyle ją rozszyfrował. Gdyby wiedziała, prawdopodobnie nigdy więcej nie spojrzałaby mu w twarz.
Podróż upłynęła im stosunkowo szybko. Dotarli do Sopotu i przedostali się na podziemny peron. Prowadziły do niego schody tak strome, że prawie pionowe. Jedynym plusem był specjalny szyb na kufry, który sprowadzał bezpiecznie na dół wszystkie pakunki uczniów. Gdy Oliwia wyszła zza zakrętu i odebrała swój kufer wraz z przerażoną sową, rozejrzała się po zadziwiającym peronie przepełnionym mnóstwem uczniów krzątających się koło swoich rzeczy. Najbardziej uderzyła ją jednak przerażająca cisza.
Na peronie było cicho.
Liv podziwiała ogromny pociąg, długi na kilkanaście przedziałów, podzielony krótkimi odstępami, które później musiały łączyć się w jedno. Był cały biały, przez co odcinał się od szarej masy nastolatków. Filary podtrzymujące strop musiały być magicznie zaczarowane, gdyż były niewielkie, ale mimo to rzadko postawione.
Gdy wraz z Marcinem podeszli do skraju chodnika i zajrzeli w stronę, w którą zwrócony był pociąg, zobaczyli korytarz ciągnący się bez końca. Popatrzyli na siebie i, wzruszywszy ramionami, ruszyli ku ostatniemu z wagonów, wagonu towarowego. Tam miły czarodziej z uśmiechem zabrał ich rzeczy, zapewniając, że o nie zadba. Podziękowali mu grzecznie i zbliżyli się do swoich matek.
Ojciec Maliny nie zaszczycił ich swoją obecnością ze względu na to, że miał mnóstwo roboty w Ministerstwie. Tak naprawdę było to kłamstwo, gdyż jej matka, na pytanie czy może wziąć wolne, uzyskała odpowiedź, że „owszem, bo i tak by się tam nudziła”. Oliwia jednak nic mu o tym nie powiedziała, nie chcąc mu sprawiać jeszcze większej przykrości. Chłopak, tak czy siak, czuł się upokorzony.


- Będziemy już lecieć – powiedział, całując swoją matkę w policzek. Wytarł później ukradkiem usta z nadmiaru makijażu swojej rodzicielki. Nie dostał w zamian nic.
Dziewczyna natomiast przytuliła się do mamy, która ucałowała ją w czoło.
- Uważaj na siebie – powiedziała, poprawiając jej włosy. – Jak będziesz w swoim pokoju, od razu napisz nam list i przyślij Mersi.
Poklepała ją po ramieniu i uśmiechnęła się ciepło. Gdy szatynka miała już odchodzić, dodała:
- I pamiętaj, nie ważne jest, gdzie trafisz. I tak bardzo cię kochamy!
To zdanie odprowadziło obojgu do pociągu. Kiedy dziewczyna podeszła do okna, jej matki oraz matki Marcina już nie było.
Środek okazał się wyjątkowo przytulny. Wszystko było w nim granatowe na przemian z białym. Klamki, ściany, framugi okien, zasłony. Oliwia rzuciła przyjacielowi niepewne spojrzenie, a gdy ten kiwnął głową, zaczęli szukać wolnego miejsca w którymś z przedziałów. Minęli już około sześciu z nich, lecz w żadnym nie odnaleźli miejsca. Mieli już zrezygnować i, jak niektórzy, przysiąść w przejściu, lecz wtem z przedziału wychyliła się ruda czupryna, w której z miejsca poznali Rozalię.
- Roza! – krzyknęła dziewczyna, przechodząc ostrożnie przez uczniów, leżących na podłodze. Gdy rudowłosa usłyszała jej krzyk, odwróciła się w jej stronę i wyszczerzyła zęby.
- Liv! Malina! – powiedziała, rzucając się im na szyję. – Słyszeliście, kto, na śmierdzące skarpety Merlina, będzie naszym dyrektorem?!
Potok słów, jaki wyleciał z jej ust po tym stwierdzeniu był tak niewyobrażalnie długi i szybki, że przyjaciele po prostu wybuchnęli śmiechem. Weszli do środka, gdzie poznali kuzynkę Rozalii – Marcelinę, na którą wszyscy wołali Mary. Była niewysoka, miała może dziesięć centymetrów mniej niż Oliwia, co ją zdziwiło. Rzadko kiedy ktokolwiek nie przewyższał jej samej.
Droga, choć długa, upłynęła im szybko na plotkach dotyczących nowego dyrektora, na dyskusjach, do którego domu chcą trafić, a także na grze w Eksplodującego Durnia na wysuwanym stole. Gdy skończyli którąś z kolei partię, Roza oparła się wygodnie na sofie i wypuściła głośno powietrze z ust.
- Dobra, czas na pogadankę. Spowiadać się, kto ma jakie moce lub magiczne anomalie?
Zaskoczyła wszystkich tym pytaniem na tyle, że nikt nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa. Dziewczyna roześmiała się głośno i długo, rozglądając się po zdziwionych twarzach swoich znajomych.
- Ja, na przykład, jestem metamorfomagiem – oznajmiła wesoło - a żeby nie być gołosłowną…
Nim dokończyła, jej włosy zakręciły się w spirale, tworząc burzę podobną do tej na głowie Liv, gdy ta nie użyła z rana szczotki do włosów. Już po chwili jednak przybrały one na powrót naturalną barwę i kształt.
Miny grupy nie były w stanie oddać tego, jak wielkie zdziwienie nimi targało. Nim jednak ktokolwiek inny zdążył się odezwać, Marcin mruknął:
- No jest tu osoba ze skłonnościami animagicznymi, dlatego nawet bez perfum pachnie cholernym piżmem.
Oczy wszystkich zwróciły się na niego. Wszystkich, oprócz Oliwii. Dziewczyna nieśmiało wpatrywała się w stół, wybijając palce ze stawów. Gdy uniosła spojrzenie, zapytała cichutko:
- No co się tak patrzycie?
Wszyscy niczym jeden mąż ryknęli śmiechem, przez co nawet Oliwia lekko się uśmiechnęła.
Nim jednak rozejrzeli się, nastał wieczór, a pociąg zatrzymał się na peronie. Uczniowie sprawdzili szybko, czy różdżka tkwi w ich dłoniach, po czym wylali się na, jak się po chwili okazało, polanę. Nim jednak któryś z nich zdążył się obejrzeć, pociąg odjechał, pozostawiając ich w środku mrocznego lasu. Liv rozejrzała się zdziwiona, gdyż była jedną z pierwszych, którzy wydostali się z pojazdu.
- Marcin – zaczęła, rozdziawiając usta. – Marcin, to są sami pierwszoklasiści!
Chłopaka zauważył to samo kilkanaście sekund wcześniej i tylko skinął głową. Rozglądał się za jakimś znakiem, gdy nagle pośrodku całego zgrupowania zapłonęła ścieżka!
Wszyscy odskoczyli od niej jak oparzeni. Rozległy się krzyki rozhisteryzowanych czarownic, nieprzygotowanych na taką niespodziankę. Rozalia, mimo tego że prawie całość pierwszoklasistów patrzyła na ścieżkę jak na trującego węża, podeszła do niej spokojnie, by zobaczyć, co jest na niej napisane.
- Adamowska Wiktoria! Chyba cię wzywają – krzyknęła, rozglądając się między ludźmi. Spomiędzy wszystkich wyszła niewielka postać, która weszła na ścieżkę tak niepewnie, jak się tylko dało. Ruszyła nią przed siebie, zagłębiając się w puszczy. Po kilku minutach pojawiło się kolejne nazwisko.
Wreszcie doszli do Oliwii. Dziewczyna niepewnie ruszyła świetlistą drogą, nie oglądając się za siebie. Słyszała w głowie ciche „Powodzenia” Rozalii.


Szła przez ciemny lasek, bacząc na to, żeby nie zejść z drogi. Wreszcie w oddali ujrzała budynek. Był niewielki i wydawał się mało stabilny, ale to do niego prowadziła ścieżka. Liv przyśpieszyła z ulgą.
Niepewność ogarnęła ją dopiero wtedy, gdy weszła do środka. Ujrzała tam krąg, który był tworzony przez figury pięciu aniołów. Każdy z nich miał w dłoniach miecz. Dziewczyna weszła na środek koła, by dojrzeć za plecami – czy raczej skrzydłami – jednego z nich drzwi. Chciała się ruszyć, lecz to figury ruszyły się pierwsze.
Zaczęły wokół niej krążyć.
Szatynka szybko wyciągnęła zza pasa różdżkę, unosząc ją na wysokość oczu. Nim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, przed nią pojawił się jej ojciec, a obok niego jeden z aniołów.
- Zabij.
Lodowaty głos rozległ się w jej głowie tak nagle, że w pierwszej chwili chciała mu ulec. Opamiętała się jednak i opuściła różdżkę.
- Nie.
Następną osobą, która pojawiła się w towarzystwie kolejnego anioła, był jej obecny dyrektor szkoły. Liv otrzymała to samo polecenie i odpowiedziała tak samo, mimo chwili zawahania. Identycznie było w przypadku następnej osoby, czyli nieznanego jej mugola. Następną postacią, która się przed nią pojawiła…
…była ona sama!
Anioł jej towarzyszący powiedział:
- Musisz wybrać, kogo zabijesz.
Odpowiedź dziewczyny była natychmiastowa.
- Zabiję siebie.
Posągi stanęły w miejscu. Anioł, stojący między Oliwią a drzwiami, odsunął się, wskazując jej drzwi. Sparaliżowana dziewczyna szybko się otrząsnęła i podbiegła do drzwi, szarpiąc za nie i wpadając w jasność.
Rozejrzała się wokoło i zobaczyła wszechobecny żółty. Nim zdążyła pomyśleć, usłyszała nieznany jej głos:
- Jesteś dobra. Wynikło to z twojego wyboru. Witamy w Akademii Magii. Twoim patronem jest Gabriel.
Jej krzyk odbił się echem od ścian pokoju.
- Nosz kurwa mać!
__________________________________
Tym pięknym, polskim akcentem kończymy Trójeczkę.
A rozdział wciąż niesprawdzony, wybaczcie błędy. ;)
EDIT: Kosiam Farfadetę za sprawdzanie mi błędów <3

4 komentarze:

  1. " I to nie dla niej, lecz dla Marcina, który źle znosił stres przed egzaminami." No Ty patrz, jaki biedny ;P
    Tak się zastanawiam - jakim cudem MP4 działało w Akademii? Przecież wszystkie mugolskie sprzęty przestawały działać na terenie mocno "umagnionym" (często używano tam magii - moje słowotwórstwo <3).
    Nie zgrałaś muzyki z ilością tekstu. Pierwszy soundtrack jest za krotki (puszczałam go trzy razy!), a drugi i ostatni za długi. A w ogóle muzyka z testem to zuo jako soundtrack.
    Reakcja na patrona najlepsza :P
    Ogółem rozdział podobał mi się, czytało się lekko i nie czuło się długości.
    Ale trochę za mało opisu przy całej ceremonii przydziału ;P
    Tyle ode mnie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bidulek ;D
      No właśnie nie działało, miała je jedynie w pociągu - później zrobi pyk i ni-pani-maj nie zadziała ;P
      Ano nie zgrałam. Praszam :c Niestety mój komputer nie toleruje takiego wynalazku jak YouTube w połączeniu z innymi stronami :C
      Po polsku!
      Dziękuję :) Wiem, że mało, ale gdybym dała jeszcze więcej to wyszłoby 18 stron ;p w następnym będzie o tym kilka słów.
      Dziękuję za komentarz!

      Usuń
  2. Biedny ten Marcin, strasznie :/ Czytając takie teksty, aż ma się ochotę wrócić do HP :) Lekkie, łatwe i przyjemne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marcina to jeszcze czekają niezłe perturbacje, psze pana ;P
      Miło mi :)

      Usuń