Nad głowami młodych przyświecało
słońce. Oliwia siedziała po turecku na piasku, w czarnej sukience ledwie
zakrywającej jej uda. Na plecach miała spore wycięcie, w którym było widać
skrzyżowane ramiączka stanika od stroju kąpielowego. Z przodu widniał kolorowy
napis „Sun”. Włosy ściągnęła w koka, puszczając jedynie jeden lok tak, by
opadał jej na policzek. Przesypywała złocisty piasek między palcami, zgarbiona.
Miała palce poplamione atramentem – przed godziną skończyła podpisywać swoje
zeszyty szkolne.
Marcin zwyczajowo miał na sobie ciemne
ubrania. Krótkie spodenki podwinął najwyżej, jak tylko był w stanie. Koszulka
na ramiączkach, tego samego koloru, była mokra od słonej wody. Chłopak
przeczesał włosy jedną ręką, przyglądając się falom uderzającym w molo. Zagryzł
wargi, rozmyślając o tym, co przeczytał w Niedzielnej Wiedźmie, tygodniku na
wzór Proroka Niedzielnego.
Tamten dzień, ostatni dzień wakacji,
mógłby być wręcz sielankowy, gdyby nie właśnie te informacje, które dotarły do
uczniów Akademii za pośrednictwem gazety.
- Powiedz, proszę, że żartujesz.
- Wychodzi na to, że jednak nie.
Oliwia zacisnęła pięść na wygrzebanym
kamyku i wzięła zamach, ciskając nim przed siebie ze złości i oburzenia.
- Przecież on jest pieprzonym. Byłym.
Śmierciożercą! – przy każdym wykrzyczanym słowie dziewczyna ryła w plaży,
kopiąc niewielki dołek. Malina przyglądał się temu niespokojnie. On również nie
zgadzał się z werdyktem Ministerstwa, jednak nie okazywał tego.
- Pomógł Potterowi złapać Lestrange’a
– przypomniał przyjaciółce, wzdychając ciężko. – Tylko dzięki temu oczyścili go
z zarzutów.
Z każdym wypowiedzianym przez niego
słowem, rósł w nim płomień złości, mroku. To był jeden z wielu minusów tak
późnego rozpoczynania nauki – w szesnastolatkach gromadził się ogrom mocy, przeradzający
się w gniew, nieraz w szał magiczny. Mimo tego Zarządcy Szkolnictwa nic sobie z
tego nie robili. Na szczęście Malina w porę opanował swoją złość, oddalając
ciemne uczucia z dala od siebie. Mimo to wciąż był rozdrażniony wyborem
Ministerstwa.
Jego? Na dyrektora szkoły?!
- Szkoda mi tego jego syna.
Nataniela. Był od nas starszy? – zapytała niespodziewanie Liv, zerkając z ukosa
na przyjaciela.
- Ten sam rocznik co my – burknął,
nagle ogarnięty przez smutek. – Chłopak nie miał szans przeżyć. Po raz pierwszy
ktoś w ogóle spotkał się z czymś takim. Jak oni to nazwali? Magiczny brak
odporności?
Nie dostał odpowiedzi. Oliwia
zamyśliła się, przypatrując się promieniom słońca, które powoli kończyło swą
wędrówkę. Zbliżał się zachód. Dzieciaki biegały po plaży, grając w piłkę czy to
taplając się w orzeźwiającym morzu.
Nataniel mógłby też tak żyć – pomyślała ze smutkiem,
przypominając sobie jego zdjęcie w gazetach. Był uśmiechniętym chłopakiem z
brązową czupryną, nieokiełznaną tak, jak włosy jego ojca. Chorobliwa chudość
rzucała się w oczy, jednak mimo to mógłby być normalnym czarodziejem. Mógłby
skończyć Hogwart. Zacząć pracę. Założyć rodzinę i przedłużyć dzieje znakomitego
rodu. Stworzyć nowy rozdział ich historii. Zmazać cień, jaki rzucił na niego
jego dziadek.
Liv westchnęła ciężko. Znała całą
historyjkę ich życia. Byli szczęśliwą rodziną, dopóki matki Nataniela nie
zabiła śmierciotula. Co najgorsze, jej mąż to widział na własne oczy, lecz
wyczarował Patronusa zbyt późno, by uratować ukochaną. Gdy przepędził monstrum,
z kobiety pozostały tylko wspomnienia.
Później wraz z synem osiedlił się w
Czechach, wychowywał go samotnie. Także tam spotkało go nieszczęście, gdyż to w
tamtejszej Klinice Chorób i Urazów Magicznych wykryto u Nataniela brak
odporności na wszystkie choroby, magiczne jak i mugolskie.
Nie do końca wiedząc, co robi, Oliwia
wstała i zrzuciła z siebie sukienkę, która wylądowała na kolanach Marcina.
Poprawiła dół swojego czarnego stroju kąpielowego i pobiegła do morza. Chłopak
odprowadził ją wzrokiem, obserwując uważnie, jak ta wskakuje między wysokie
fale, raz po raz pojawiając się na powierzchni i znikając pod wodą. Uniósł jej
sukienkę przed siebie i poskładał ją byle jak, po czym położył ją na resztę
rzeczy. Nie umknął mu oszałamiający zapach perfum, jaki ciągle trzymał się jej
ubrań. O to dbała ciągle. Piżmo.
Tymczasem dziewczyna wyładowywała
nadmiar mocy na morzu, zwiększając fale i nurkując pod nimi. Następnego dnia
miała zacząć używać różdżek, więc nie mogła pozwolić sobie na nagły wybuch tych
wszystkich zasobów zmagazynowanych w niej.
Informacja o nowym dyrektorze szkoły wznieciła w niej tornado mocy
magicznych, co mogło być zwyczajnie niebezpieczne dla wszystkich wokoło niej
przy pierwszym zaklęciu. Nie chciała przecież wysadzić w powietrze Pokoju
Aniołów już pierwszego dnia.
Po pewnym czasie zmęczona Liv wyszła
z wody, kierując się powoli ku leżącemu Malinie. Oddychała ciężko, wyczerpana
wysiłkiem fizycznym jak i magicznym. Z uśmiechem przyjęła ręcznik. Widziała, że
jej przyjaciel, chcąc nie chcąc, nie może oderwać od niej wzroku. Jej sylwetka
nie pozostawiała wiele do życzenia. Wąska talia, szerokie biodra, zgrabne,
opalone nogi. Znała zalety swojego ciała, często też ignorowała jedyny jej
kompleks, czyli biust.
Nie chcąc sprawiać mu przykrości
słowami, które wręcz cisnęły jej się na usta, powiedziała:
- Powinniśmy wracać.
Chłopak tylko kiwnął głową i podał
jej sukienkę. Sam wstał i narzucił na ramiona kostkę. Gdy oboje nałożyli buty,
leniwym krokiem ruszyli ku miastu, które z każdą chwilą znikało w mroku nocy.
Zmęczeni całym dniem spędzonym na plaży nie rozmawiali. Szli w ciszy,
wsłuchując się w wiatr, szumiący między liśćmi drzew, a także w śpiewy ptaków,
które raczyły ich swoim koncertem. Dotarli do bloków, lecz nie żegnali się wiedząc,
że tej nocy zobaczą się jeszcze raz. Wyczerpana Liv wdrapała się na piętro, tym
razem mając przy sobie klucz. Weszła cicho do domu, bezszelestnie zamykając
drzwi. Gdy usłyszała głos ojca, zorientowała się, że przyszła nie w porę.
- Ty idiotyczne stworzenie! Ile razy
mogę ci powtarzać, że masz uważać co robisz, pomiocie magiczny?! Przez ciebie
się oparzyłem!
Niepewna Liv zbliżyła się do drzwi
salonu, w którym ujrzała swojego ojca z papierosem w ręku, pochylającego się
nad skrzatką. Nim pomyślała, co się dzieje, zapłonął w niej gniew, tak palący,
że aż nie do wytrzymania. Cała złość dwóch miesięcy skumulowała się w jedno.
Nim jej matka zdążyła ją pochwycić za rękę, już stała między małym stworzeniem
a swoim ojcem, promieniując mocą, którą zasiliła również swój głos.
- Jak śmiesz?!
Gdyby nie bariery ochronne, założone
na mieszkanie Lestowskich, Oliwię słyszałby cały Gdańsk. Patryk skrzywił się
jedynie.
- Ty nędzna miernoto! Nic ci w życiu
nie wyszło! Wszystko zapewnił ci twój ojciec, więc teraz wyżywasz się na
biednej skrzatce! Jak śmiesz!
Nie zorientowała się nawet, w którym
momencie ręka mężczyzny wylądowała na jej policzku. Pamiętała, że poczuła ostry
ból, później uderzenie o podłogę, a potem nagłe ulotnienie się magii w niej.
Gdy uniosła wzrok na ojca, zrozumiała, gdzie podziała się jej moc.
Patryk Lestowski wisiał kilkanaście
centymetrów ponad podłogą, zamknięty w świetlistej klatce, która z każdą
sekundą robiła się coraz ciaśniejsza. Mężczyzna ani jego żona nie mogli nic
zrobić. Zaklęcie było zbyt silne dla nich, a każde inne było natychmiast
niwelowane. Następne, co zapamiętała, to Skrzesia, pochylająca się nad nią i
mówiąca:
- Nie trzeba było, pani, zasłużyłam
na to. Potrzeba pani dyptamu, pani.
Gdy później próbowała sobie
przypomnieć, w jaki sposób trafiła do swojego pokoju na poddaszu, nie
wiedziała. Pomyślała, że uderzenie jej ojca musiało być naprawdę silne, skoro
rozerwało jej policzek na tyle, by wyleczyć go dyptamem, a także na tyle silne,
by uszkodzić jej pamięć. Przez myśl przeszło jej nawet, że doznała wstrząsu
mózgu, lecz odrzuciła od siebie ten pomysł, gdyż oprócz niewielkiego zaniku
pamięci nie miała żadnych innych objawów.
Usiadła na łóżku i z roztargnieniem
sięgnęła po różdżkę. Nim pomyślała, co robi, machnęła nią w kierunku otworu w podłodze,
zamykając go zaklęciem. Później podziękowała szczęściu, że Namiar miał być
założony na nią dopiero pierwszego września. Mimo tego nie odłożyła drewienka,
gdyż ciepło wydzielane przez rdzeń uspakajało ją. Rozejrzała się po pokoju,
szukając wzrokiem czegoś, co mogłaby zrobić, żeby zapomnieć o ojcu.
Było to przestrzenne pomieszczenie, z
sufitem na kształt dachu, na którym wisiało kilkanaście plakatów jej
ulubionych, mugolskich zespołów. Wisiały tam, ponieważ jej rodzice nie
pozwalali jej wieszać ich w ogóle w pokoju, a tylko do góry nigdy nie patrzyli.
Ściany, pokryte błękitną farbą, ciemniały na wewnętrznej stronie dachu, który
był zaczarowany. Pokazywał niebo w Gdańsku, jeśli tylko Oliwia tego zapragnęła.
Wtedy gwiazdy uśmiechały się do niej smutno, jakby chcąc jej powiedzieć, że
jeszcze wszystko się ułoży.
Nagle lustro, przymocowane do ściany
naprzeciw łóżka, poruszyło się gwałtownie. Liv uniosła różdżkę, przypominając
sobie z historii magii pierwsze zaklęcie oszałamiające, jakiego była w stanie użyć.
Mając w pogotowiu formułkę, podniosła się powoli i ruszyła ku zwierciadłu.
Widziała siebie, rozczochraną i zaczerwienioną, zbliżającą się bez odrobiny
wprawy do ściany. Nie miała w sobie tej wyrobionej przez lata gracji poruszania
się z różdżką, którą posiadała jej matka. Całkowicie zapomniała o strachu przed
używaniem rdzenia. Wtedy liczyło się tylko to, że ktoś chciał wejść do jej
pokoju.
Chwyciła za obramowanie lustra i
delikatnie je pociągnęła, odsłaniając kawałek tajemnego przejścia między piętrami
szeregowych bloków. Za drzwiami ujrzała kogoś, kogo się nie spodziewała jeszcze
przez najbliższe dwie godziny.
- Marcin? – wychrypiała, odsuwając
się od lustra i opuszczając różdżkę. Skrzywiła się, słysząc swój skrzypiący
głos. Odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz. – Malina, co ty tu robisz?
- Skrzesia u mnie była, wszystko już
wiem.
Jego ton głosu był na tyle dobitny,
by Liv mogła bez problemu stwierdzić, że tego wieczoru nie zbyje go kolejnymi
historyjkami o rzekomo jej winie. Znała układ, jaki chłopak zawarł ze skrzatką
na tyle dobrze, by bez słowa protestu wpuścić go do środka. Zamknęła za nim
przejście i oparła czoło o zimną taflę lustra. Przymknęła powieki i stała tak,
nie patrząc na Marcina, który obserwował ją uważnie, przysiadłszy na skraju łóżka.
Chłopak wiedział, że nie powinien jej zaczepiać czy wyrywać z myśli. Widział
wielokrotnie, jak wyglądała po kłótniach z ojcem, lecz tym razem było
zdecydowanie gorzej.
- Ojciec nie uderzył cię od czasów
tego chłopaka z podstawówki, racja? – zapytał cicho, spuszczając wzrok na
lustrzane odbicie siebie samego, czarnej postaci wśród kolorów jej pokoju.
- Tak.
Głos załamał jej się w tym samym
momencie, w którym osunęła się na podłogę. Szloch wyrwał się spomiędzy jej ust
tak szybko i tak niespodziewanie, że nie była w stanie nad nim zapanować.
Objęła się ramionami, klęczała przed lustrem, zanosząc się płaczem. Po chwili
wylądowała w towarzystwie poduszek, kołdry i ukochanego pluszowego misia z
lekko naderwanym, prawym uchem i łapką pachnącą kakao. Wtuliła się wręcz
automatycznie w Marcina, który pojawił się przed nią już po chwili.
Milczeli.
Oliwia po raz kolejny analizowała to,
co było między nią a chłopakiem. Potrzebowała go, wiedziała to od początku
całej znajomości, jednak nie czuła ponad to żadnych cieplejszych uczuć, niźli
przyjaźń. Wiedziała, że chłopak potrafił przesiedzieć z nią godziny, bo coś do
niej czuł. Nie umiała jednak jednoznacznie pokazać mu, że ich znajomość nigdy
nie przerodzi się w nic więcej, bo wiedziała, że by go skrzywdziła. A tak
pozwalała mu trwać w radosnej niewiedzy. Myślała, że daje mu tym pewnego
rodzaju szczęście.
Marcin natomiast z każdą tego typu
chwilą cierpiał coraz bardziej. Nienawidził niepewności – on musiał albo coś
wiedzieć w całości, albo w ogóle nie wiedzieć. Dlatego niepewność uczuciowa
Oliwii wręcz go zatruwała od środka. Potrafił godzinami rzucać w wzmocnione
lustro przedmiotami, licząc na to, że któreś w końcu rozbije nieskazitelną taflę
i zakończy jego męczarnie przed własnym odbiciem.
W tej sytuacji oboje zasnęli,
zatopieni w swoich myślach. Ich sny trwały krótko, ze względu na wczesną porę
ich wyjazdu. Na peron w podziemiach musieli dostać się przy pomocy samochodu
mugolskiego, a to zajmowało około dwóch godzin, gdyż z Gdańska musieli
przemieścić się do Sopotu, a tam dopiero wjechać na odpowiednią trasę.
Oczywiście mogli się teleportować pod samo przejście do tunelu, tyle że
mieściło się ono w środku miasta, co było zasadniczym utrudnieniem, które
woleli uniknąć wcześniejszym wstaniem, niż szukaniem dogodnego do aportacji
miejsca.
Gdy tylko Liv otworzyła oczy, w jej
głowie sformowała się dość długa, niekoniecznie cenzuralna litania na temat
mugoli. Dziewczyna uniosła się na łokciach, zgarniając dłonią włosy z pola
widzenia.
Marcina już nie było.
Po chwili jednak weszła jej matka,
pokrzyczała na nią za bałagan w pokoju i kazała jej przed wyjazdem do Sopotu
posprzątać. Jako że od kilkunastu godzin nałożony był na nią Namiar, nie mogła
użyć zwykłego zaklęcia. Musiała robić wszystko ręcznie, miała wrażenie, że
kobieta również zdaje sobie z tego sprawę. Przywykła jednak do tego typu kar za
kłótnie z ojcem.
Jej matka dążyła do zgody w ich domu.
Tego typu awantury nie pomagały, lecz starsza była głucha na rozsądne argumenty
młodszej z Lestowskich i wolała wyżywać się na niej zamiast porzucić męża lub
po prostu powiedzieć mu, jak bardzo krzywdzi najbliższe sobie osoby. Oliwia
nagle zrobiła się wyjątkowo smutna, gdy pomyślała o tym, przez co przeszedł jej
ojciec, gdy był w jej wieku.
Powiela błędy swojej matki. Czasem człowiek nie widzi
tego, że staje się swoim oprawcą chcąc być jego przeciwieństwem – pomyślała
znienacka, zdziwiona grzebiąc w biurku, by odnaleźć swój niebieski zeszyt i
zapisać w nim tę myśl. Gdy to uczyniła, zamyśliła się. Czy to było prawda?
Wróciła wspomnieniami do jednej z
niewielu rozmów z ojcem. Pamiętała dokładnie jego opowieść o tym, w jakiej
rodzinie przyszło mu żyć.
Był czarodziejem półkrwi. Jego
ojciec, mugol, zmarł, gdy Patryk miał sześć lat. Chociaż zmarł to dość
nieodpowiednie słowo – komentował tata Oliwii, śmiejąc się ponuro. Matka
Patryka trenowała zaklęcia niewybaczalne. Niestety pan Lestowski stał się
workiem treningowym na Cruciatus oraz Imperio, a gdy już
nie wytrzymywał, także na Avadę Kedavrę. To ostatnie i najgorsze z zaklęć
niewybaczalnych wychodziło jej najlepiej.
Następnym w kolejce do treningu był
jej własny, pierworodny syn. I tylko dlatego, że nim był, nie używała Crucio.
Chciała utrzymać go przy życiu i przy zmysłach, żeby przedłużyć dzieje rodu.
Nie wiedziała, że Imperius może doprowadzić do
prawie całkowitej bezpłodności. Męczyła go tym zaklęciem, puszczając bez
niego jedynie do szkoły, wtedy jeszcze mugolskiej. Ciągnęła to wszystko do
momentu, w którym Patryk dostał się do Akademii Magii i Czarodziejstwa w
Janowcu, gdzie funkcję dyrektora pełnił jeszcze Adrian Imański, który od
początku obserwował Lestowskiego. Gdy dowiedział się, co się działo w jego
domu, wytoczył matce chłopaka sprawę. Wizergamot szybko orzekł o winie kobiety,
jemu samemu przyznając opiekę nad Patrykiem.
Mimo tych ciężkich przeżyć z młodości
pan Lestowski także nadużywał magii. Jedyną różnicą było to, że on używał jej
wobec skrzatów, goblinów i innych magicznych stworzeń. Często były to zaklęcia,
które podduszały lub torturowały w inny sposób ofiarę. Każda dozwolona przez
magiczny świat metoda była wedlug niego dobra, by utrzymać dyscyplinę. Nie
uznawał zwykłej rozmowy czy prośby – to, jego zdaniem, było oznaką słabości.
Oliwia
otrząsnęła się z zamyślenia i szybko zgarnęła większość rzeczy z biurka do
szafeczki, gdyż usłyszała na schodach kroki swojej mamy. Następnie rzuciła się
do walizki, poprawiając leżące w niej ubrania i książki, a także masę przyborów
magicznych. Były tam kociołki na eliksiry, a także niektóre z składników, które
na co dzień ciężko było zdobyć. Mimo że na liście rzeczy potrzebnych do szkoły
tego nie było, Liv miała tam swoje zapasy. Od początku wakacji planowała
tworzenie mikstur wzmacniających, które przydadzą się jej w szkole. I to nie
dla niej, lecz dla Marcina, który źle znosił stres przed egzaminami.
Zapięła
zamek błyskawiczny i podniosła się z klęczek w tym samym momencie, w którym jej
matka wyciągnęła do niej ręce z bluzką i spódniczką skompletowaną przez
Akademię. Przyjęła to, dziękując jej skinieniem głowy i szybko zrzuciła z
siebie stare, mugolskie ubrania, nakładając szary uniform z plisowaną spódnicą
na wysokości kolan. Na lewym rękawie letniej bluzki błyszczała odznaka Akademii
Magii w Janowcu – koło podzielone na pięć części, każda mający inny kolor,
otoczone skrzydłami.
Oliwia
spojrzała w stronę lustra, by za pomocą szczotki do włosów zebrać je w kucyka.
Później wciągnęła na nogi swoje baleriny, nie kłopocząc się podkolanówkami.
Odwróciła się przodem do matki i zobaczyła, że ta przygląda się jej z
nieukrywaną dumą.
-
Wyglądasz zupełnie nie, jak nasza córka – mruknęła, odwracając od niej wzrok,
który padł akurat na niebieski zeszyt, leżący na biurku. – Zapomniałaś czegoś?
-
Ach, taak, to mój zeszyt z notatkami – odpowiedziała wymijająco, zgarniając go
do torby, którą po chwili zarzuciła na ramię. Wyciągnęła jeszcze spod poduszki
biały odtwarzacz MP4, a także słuchawki tego samego koloru. Przerzuciła jedną z
nich przez ramię, drugą włożyła do ucha. Później kilkoma szybkimi kliknięciami
wybrała piosenkę – było to „Paradise City” w wykonaniu Guns’n’Roses. Dziewczyna
uśmiechnęła się i podbiegła do okna.
- Mersi!
– krzyknęła, wyciągając przed siebie przedramię. Już po chwili puszczyk
wylądował na jej ręku. Oliwia wskazała na klatkę, stojącą jeszcze na półeczce.
Sowa wzbiła się w powietrze, by po chwili spokojnie wylądować w środku. –
Grzeczna sówka.
Po
chwili na dnie zamkniętej klatki wylądował kawałek czekolady, jednak jak szybko
tam się znalazł, tak szybko zniknął stamtąd. Liv pokiwała jedynie głową z
pożałowaniem i wyszła z poddasza, ciągnąc za sobą kuferek. Odwróciła się na
chwilę do matki, przyglądając się, jak schodzi niezdarnie z poddasza. Ona, już
do tego przyzwyczajona, robiła to z o wiele większą gracją. Gdy zrównały się,
młodsza zapytała, wskazując za siebie:
-
Tata czeka w aucie?
-
Tata dzisiaj z nami nie jedzie.
Ta
wiadomość była dla niej niczym grom z jasnego nieba.
Wiedziała,
że po kłótni zeszłego wieczoru przyjdzie jej wysłuchiwać komentarzy ze strony
mamy, jednak nie pomyślała, że ojca także uderzyło to, że użyła tego typu
zaklęcia. Nie pomyślała także o tym, jakie to mogło mieć skutki, na przykład
chorobę. Mimo całej nienawiści do tej postaci zmartwiła się – to w końcu wciąż
był jej tata. Na dodatek z miejsca przypomniała jej się matka Patryka
Lestowskiego.
-
Wszystko z nim okej? – zapytała, nie próbując ukryć zgrozy, czającej się w jej
głosie.
-
Tak, tylko jest zmęczony. Wyciągnęłaś z nas wczoraj siódme poty, żebyśmy
przełamali to cholerne zaklęcie – mruknęła kobieta, która nagle wydała się
Oliwii bardzo słaba. – Jest w pokoju. Zostaw kufer i idź się z nim pożegnać,
czekamy w aucie.
Liv
zlękniona ruszyła korytarzem. Minęła wejście do kuchni i weszła do salonu. Nic
się tam nie zmieniło. Przed kanapą dalej stał nienaruszony kominek z czerwonej
cegły, nad nim widniał wciąż obraz pokazujący pojedynek Dumbledore’a i
Grindelwalda. Oszklone regały ciągle zajmowały tylną ścianę, a w rogu stał
niezmiennie stół z szachami czarodziejów. Dziewczyna zmierzała jednak do drzwi
na lewo od wejścia. Zapukała nieśmiało. Usłyszawszy miękkie „wejdź”, uchyliła
drzwi i zajrzała do środka.
Pokój
był niewielki, ledwo mieścił dwuosobowe łoże z baldachimem a także szafę. Żółte
ściany były ozdobione wymyślnymi wzorami, tak niepasującymi do Patryka. Liv z
miejsca zobaczyła w tym rękę jej nieugiętej matki. Pościel, błękitna, była
pomięta przez postać leżącą pod nią.
Ojciec
dziewczyny wyglądał w miarę dobrze. Włosy, zazwyczaj związane, rozsypały się na
poduszce. Skóra mężczyzny znacząco odcinała się od jasnego nakrycia. Uniósł
dłoń i przywołał nią do siebie córkę. Gdy ta przysiadła na brzegu łóżka, szatyn
uśmiechnął się i pogłaskał ją po włosach.
- Nie
sprawisz mi zawodu – stwierdził głosem dumnego ojca. – Jesteś niesamowita.
Miłej podróży. Napisz, jak tylko dotrzesz. Bardzo cię kocham.
Te
słowa oraz buziak na czole tak zaszokowały Oliwię, że była w stanie wyjąkać
jedynie:
- Ja
Ciebie też, tato.
Gdy
wyszła z pokoju, zrozumiała, że istniała możliwość, iż pomyliła się w ocenie
swojego ojca. Tego rodzaju czułości zdarzały się rzadko – ostatnim razem było
to, gdy skończyła kurs nauczania podstawowego. Nie użyła Legilimencji, mimo że
mogła, by sprawdzić prawdziwość tego wszystkiego. Postanowiła zaufać swojemu
tacie i uznać, że wcale nie był taki zły, za jakiego go brała.
Szybko
przemierzyła resztę pokoi, zamknęła za sobą drzwi frontowe, zbiegła po schodach
i już po chwili wypadła na słoneczny poranek. Jej mama skinęła na nią zza szyby
czarnego Opla Insignia. Ju po chwili siedziała ramię w ramie z Marcinem, który
miał na sobie ten sam uniform, z długimi spodniami i koszulką. Chłopak posłał
jej jedno spojrzenie, a Liv zrozumiała, co miał jej do powiedzenia. Przywitała
się z jego matką, a samochód w tym czasie ruszył przed siebie.
- Nie
za ciepło ci? – zapytała z przekąsem, uśmiechając się jadowicie. Dostała
kuksańca w bok, śmiejąc się w głos. Uwielbiali sobie dogryzać w ten właśnie
sposób. Dziewczyna jednak założyła do uszu słuchawki już po dziesięciu minutach
drogi, znudzona politycznym tematem rozmów kobiet z przodu, które co chwila
uciszały przyjaciół. Oliwia jednak miała Malinie wiele do opowiedzenia, dlatego
nawiązała z nim podstawowe połączenie legilimencyjne i przesłała mu wydarzenia
poranka w postaci obrazów zabarwionych uczuciami, gdyż tylko w ten sposób ją
tego nauczono.
Jego
zdziwione spojrzenie było wystarczająco wymowne.
Liv
pokiwała głową, potwierdzając, że to całe zdarzenie było prawdziwe, i
przytuliła go nagle. Uśmiechała się przy tym szczęśliwa, a jako że nie
przerwała magii, Marcin poczuł jej radość i także rozciągnął usta,
przygarniając do siebie dziewczynę. Wtulił nos w jej kark, kiedy oparła się na
jego klatce piersiowej, i wdychał zapach, który tak go paraliżował. W pewniej
chwili szatynka zorientowała się, że zapomniała zamknąć przepływa magii, co
uczyniła bezzwłocznie. Malina zauważył to po chwili i zaśmiał się cicho.
Wiedział,
że nie potrzeba mu magii, by zobaczyć, jak czuje się jego przyjaciółka.
Rozpracował to na początku ich znajomości. Później, przez kilka lat ich
znajomości, skrzętnie to wykorzystywał. Jego sekretem była umiejętność czytania
z jej oczu. Jak się okazało, był to najskuteczniejszy sposób na dojrzenie
prawdziwych emocji, czających się w jej głowie i sercu. Robił to, ponieważ
często dziewczyna ukrywała, co tak naprawdę czuje. Potrafiła założyć prawie
idealną maskę, niezakrywającą jedynie jej oczu, czasem zmęczonych, czasem
błyskających gniewem. Nie wiedziała o tym, że chłopak na tyle ją rozszyfrował.
Gdyby wiedziała, prawdopodobnie nigdy więcej nie spojrzałaby mu w twarz.
Podróż
upłynęła im stosunkowo szybko. Dotarli do Sopotu i przedostali się na podziemny
peron. Prowadziły do niego schody tak strome, że prawie pionowe. Jedynym plusem
był specjalny szyb na kufry, który sprowadzał bezpiecznie na dół wszystkie
pakunki uczniów. Gdy Oliwia wyszła zza zakrętu i odebrała swój kufer wraz z
przerażoną sową, rozejrzała się po zadziwiającym peronie przepełnionym mnóstwem
uczniów krzątających się koło swoich rzeczy. Najbardziej uderzyła ją jednak
przerażająca cisza.
Na
peronie było cicho.
Liv
podziwiała ogromny pociąg, długi na kilkanaście przedziałów, podzielony
krótkimi odstępami, które później musiały łączyć się w jedno. Był cały biały,
przez co odcinał się od szarej masy nastolatków. Filary podtrzymujące strop
musiały być magicznie zaczarowane, gdyż były niewielkie, ale mimo to rzadko
postawione.
Gdy
wraz z Marcinem podeszli do skraju chodnika i zajrzeli w stronę, w którą
zwrócony był pociąg, zobaczyli korytarz ciągnący się bez końca. Popatrzyli na
siebie i, wzruszywszy ramionami, ruszyli ku ostatniemu z wagonów, wagonu
towarowego. Tam miły czarodziej z uśmiechem zabrał ich rzeczy, zapewniając, że
o nie zadba. Podziękowali mu grzecznie i zbliżyli się do swoich matek.
Ojciec
Maliny nie zaszczycił ich swoją obecnością ze względu na to, że miał mnóstwo
roboty w Ministerstwie. Tak naprawdę było to kłamstwo, gdyż jej matka, na
pytanie czy może wziąć wolne, uzyskała odpowiedź, że „owszem, bo i tak by się tam
nudziła”. Oliwia jednak nic mu o tym nie powiedziała, nie chcąc mu sprawiać
jeszcze większej przykrości. Chłopak, tak czy siak, czuł się upokorzony.
-
Będziemy już lecieć – powiedział, całując swoją matkę w policzek. Wytarł
później ukradkiem usta z nadmiaru makijażu swojej rodzicielki. Nie dostał w
zamian nic.
Dziewczyna
natomiast przytuliła się do mamy, która ucałowała ją w czoło.
-
Uważaj na siebie – powiedziała, poprawiając jej włosy. – Jak będziesz w swoim
pokoju, od razu napisz nam list i przyślij Mersi.
Poklepała
ją po ramieniu i uśmiechnęła się ciepło. Gdy szatynka miała już odchodzić,
dodała:
- I
pamiętaj, nie ważne jest, gdzie trafisz. I tak bardzo cię kochamy!
To
zdanie odprowadziło obojgu do pociągu. Kiedy dziewczyna podeszła do okna, jej
matki oraz matki Marcina już nie było.
Środek
okazał się wyjątkowo przytulny. Wszystko było w nim granatowe na przemian z
białym. Klamki, ściany, framugi okien, zasłony. Oliwia rzuciła przyjacielowi
niepewne spojrzenie, a gdy ten kiwnął głową, zaczęli szukać wolnego miejsca w
którymś z przedziałów. Minęli już około sześciu z nich, lecz w żadnym nie
odnaleźli miejsca. Mieli już zrezygnować i, jak niektórzy, przysiąść w
przejściu, lecz wtem z przedziału wychyliła się ruda czupryna, w której z
miejsca poznali Rozalię.
- Roza!
– krzyknęła dziewczyna, przechodząc ostrożnie przez uczniów, leżących na
podłodze. Gdy rudowłosa usłyszała jej krzyk, odwróciła się w jej stronę i
wyszczerzyła zęby.
-
Liv! Malina! – powiedziała, rzucając się im na szyję. – Słyszeliście, kto, na śmierdzące
skarpety Merlina, będzie naszym dyrektorem?!
Potok
słów, jaki wyleciał z jej ust po tym stwierdzeniu był tak niewyobrażalnie długi
i szybki, że przyjaciele po prostu wybuchnęli śmiechem. Weszli do środka, gdzie
poznali kuzynkę Rozalii – Marcelinę, na którą wszyscy wołali Mary. Była
niewysoka, miała może dziesięć centymetrów mniej niż Oliwia, co ją zdziwiło.
Rzadko kiedy ktokolwiek nie przewyższał jej samej.
Droga,
choć długa, upłynęła im szybko na plotkach dotyczących nowego dyrektora, na
dyskusjach, do którego domu chcą trafić, a także na grze w Eksplodującego
Durnia na wysuwanym stole. Gdy skończyli którąś z kolei partię, Roza oparła się
wygodnie na sofie i wypuściła głośno powietrze z ust.
-
Dobra, czas na pogadankę. Spowiadać się, kto ma jakie moce lub magiczne
anomalie?
Zaskoczyła
wszystkich tym pytaniem na tyle, że nikt nie był w stanie wykrztusić z siebie
słowa. Dziewczyna roześmiała się głośno i długo, rozglądając się po zdziwionych
twarzach swoich znajomych.
- Ja,
na przykład, jestem metamorfomagiem – oznajmiła wesoło - a żeby nie być
gołosłowną…
Nim dokończyła,
jej włosy zakręciły się w spirale, tworząc burzę podobną do tej na głowie Liv,
gdy ta nie użyła z rana szczotki do włosów. Już po chwili jednak przybrały one na
powrót naturalną barwę i kształt.
Miny
grupy nie były w stanie oddać tego, jak wielkie zdziwienie nimi targało. Nim
jednak ktokolwiek inny zdążył się odezwać, Marcin mruknął:
- No
jest tu osoba ze skłonnościami animagicznymi, dlatego nawet bez perfum pachnie
cholernym piżmem.
Oczy
wszystkich zwróciły się na niego. Wszystkich, oprócz Oliwii. Dziewczyna
nieśmiało wpatrywała się w stół, wybijając palce ze stawów. Gdy uniosła
spojrzenie, zapytała cichutko:
- No
co się tak patrzycie?
Wszyscy
niczym jeden mąż ryknęli śmiechem, przez co nawet Oliwia lekko się uśmiechnęła.
Nim
jednak rozejrzeli się, nastał wieczór, a pociąg zatrzymał się na peronie.
Uczniowie sprawdzili szybko, czy różdżka tkwi w ich dłoniach, po czym wylali
się na, jak się po chwili okazało, polanę. Nim jednak któryś z nich zdążył się
obejrzeć, pociąg odjechał, pozostawiając ich w środku mrocznego lasu. Liv
rozejrzała się zdziwiona, gdyż była jedną z pierwszych, którzy wydostali się z
pojazdu.
-
Marcin – zaczęła, rozdziawiając usta. – Marcin, to są sami pierwszoklasiści!
Chłopaka
zauważył to samo kilkanaście sekund wcześniej i tylko skinął głową. Rozglądał
się za jakimś znakiem, gdy nagle pośrodku całego zgrupowania zapłonęła ścieżka!
Wszyscy
odskoczyli od niej jak oparzeni. Rozległy się krzyki rozhisteryzowanych
czarownic, nieprzygotowanych na taką niespodziankę. Rozalia, mimo tego że
prawie całość pierwszoklasistów patrzyła na ścieżkę jak na trującego węża,
podeszła do niej spokojnie, by zobaczyć, co jest na niej napisane.
-
Adamowska Wiktoria! Chyba cię wzywają – krzyknęła, rozglądając się między
ludźmi. Spomiędzy wszystkich wyszła niewielka postać, która weszła na ścieżkę
tak niepewnie, jak się tylko dało. Ruszyła nią przed siebie, zagłębiając się w
puszczy. Po kilku minutach pojawiło się kolejne nazwisko.
Wreszcie
doszli do Oliwii. Dziewczyna niepewnie ruszyła świetlistą drogą, nie oglądając
się za siebie. Słyszała w głowie ciche „Powodzenia” Rozalii.
Szła
przez ciemny lasek, bacząc na to, żeby nie zejść z drogi. Wreszcie w oddali
ujrzała budynek. Był niewielki i wydawał się mało stabilny, ale to do niego
prowadziła ścieżka. Liv przyśpieszyła z ulgą.
Niepewność
ogarnęła ją dopiero wtedy, gdy weszła do środka. Ujrzała tam krąg, który był
tworzony przez figury pięciu aniołów. Każdy z nich miał w dłoniach miecz.
Dziewczyna weszła na środek koła, by dojrzeć za plecami – czy raczej skrzydłami
– jednego z nich drzwi. Chciała się ruszyć, lecz to figury ruszyły się
pierwsze.
Zaczęły
wokół niej krążyć.
Szatynka
szybko wyciągnęła zza pasa różdżkę, unosząc ją na wysokość oczu. Nim jednak
zdążyła cokolwiek zrobić, przed nią pojawił się jej ojciec, a obok niego jeden
z aniołów.
-
Zabij.
Lodowaty
głos rozległ się w jej głowie tak nagle, że w pierwszej chwili chciała mu ulec. Opamiętała się jednak i opuściła różdżkę.
-
Nie.
Następną
osobą, która pojawiła się w towarzystwie kolejnego anioła, był jej obecny
dyrektor szkoły. Liv otrzymała to samo polecenie i odpowiedziała tak samo, mimo
chwili zawahania. Identycznie było w przypadku następnej osoby, czyli
nieznanego jej mugola. Następną postacią, która się przed nią pojawiła…
…była
ona sama!
Anioł
jej towarzyszący powiedział:
-
Musisz wybrać, kogo zabijesz.
Odpowiedź
dziewczyny była natychmiastowa.
-
Zabiję siebie.
Posągi
stanęły w miejscu. Anioł, stojący między Oliwią a drzwiami, odsunął się,
wskazując jej drzwi. Sparaliżowana dziewczyna szybko się otrząsnęła i podbiegła
do drzwi, szarpiąc za nie i wpadając w jasność.
Rozejrzała
się wokoło i zobaczyła wszechobecny żółty. Nim zdążyła pomyśleć, usłyszała
nieznany jej głos:
-
Jesteś dobra. Wynikło to z twojego wyboru. Witamy w Akademii Magii. Twoim
patronem jest Gabriel.
Jej
krzyk odbił się echem od ścian pokoju.
-
Nosz kurwa mać!
__________________________________
Tym pięknym, polskim akcentem kończymy Trójeczkę.
A rozdział wciąż niesprawdzony, wybaczcie błędy. ;)
EDIT: Kosiam Farfadetę za sprawdzanie mi błędów <3
EDIT: Kosiam Farfadetę za sprawdzanie mi błędów <3
" I to nie dla niej, lecz dla Marcina, który źle znosił stres przed egzaminami." No Ty patrz, jaki biedny ;P
OdpowiedzUsuńTak się zastanawiam - jakim cudem MP4 działało w Akademii? Przecież wszystkie mugolskie sprzęty przestawały działać na terenie mocno "umagnionym" (często używano tam magii - moje słowotwórstwo <3).
Nie zgrałaś muzyki z ilością tekstu. Pierwszy soundtrack jest za krotki (puszczałam go trzy razy!), a drugi i ostatni za długi. A w ogóle muzyka z testem to zuo jako soundtrack.
Reakcja na patrona najlepsza :P
Ogółem rozdział podobał mi się, czytało się lekko i nie czuło się długości.
Ale trochę za mało opisu przy całej ceremonii przydziału ;P
Tyle ode mnie ;)
Bidulek ;D
UsuńNo właśnie nie działało, miała je jedynie w pociągu - później zrobi pyk i ni-pani-maj nie zadziała ;P
Ano nie zgrałam. Praszam :c Niestety mój komputer nie toleruje takiego wynalazku jak YouTube w połączeniu z innymi stronami :C
Po polsku!
Dziękuję :) Wiem, że mało, ale gdybym dała jeszcze więcej to wyszłoby 18 stron ;p w następnym będzie o tym kilka słów.
Dziękuję za komentarz!
Biedny ten Marcin, strasznie :/ Czytając takie teksty, aż ma się ochotę wrócić do HP :) Lekkie, łatwe i przyjemne.
OdpowiedzUsuńMarcina to jeszcze czekają niezłe perturbacje, psze pana ;P
UsuńMiło mi :)